Pięć dni zmagań grupowych podczas PGL Major Kraków 2017 już za nami. Nie obyło się bez zaskoczeń i to tych największego kalibru. Zarówno pozytywnych, jak awans BIG czy też całkiem niezła postawa PENTA Sports, jak i negatywnych, czyli brak w czołówce Natus Vincere, G2 Esports i FaZe Clanu. Żadnych niespodzianek nie było natomiast w kwestii Virtus.pro – polska formacja, mimo ogromnego ostatnimi czasy kryzysu formy, i tak była w stanie zapewnić sobie promocję do play-offów. Niemniej rozegrane dotychczas spotkania przyniosły nam wszystkim szereg przemyśleń, dotyczących zarówno samych zawodów, jak i przyszłości poszczególnych formacji już po zakończeniu imprezy. Oto pięć kwestii, które, naszym zdaniem, najbardziej skłoniły do snucia różnego rodzaju wniosków.

Cierpienia Na`Vi trwają, kto pomoże?

Jeszcze w maju na naszym portalu ukazał się tekst o kryzysie trawiącym Natus Vincere. Jak widać, od tego chwili minęły już trzy miesiące, a nic się nie zmieniło. Jest nawet gorzej, bo wschodnioeuropejska formacja po raz pierwszy od czasu ESL One Cologne 2014 nie zapewniła sobie statusu legendy, co oznacza, że udział na kolejnym Majorze będzie musiała zapewnić sobie na drodze zamkniętych eliminacji. Dla takiej marki, jaką jest Na`Vi, to bez wątpienia katastrofa, tym bardziej, że, biorąc pod uwagę rok poprzedni, zawodnicy ukraińskiej organizacji prawdopodobnie nie dostaną już tym roku szansy na odbudowę własnego imienia podczas następnej współorganizowanej przez Valve imprezy. – To by było na tyle. Przepraszam – napisał na Twitterze Egor "flamie" Vasilyev tuż po przegranym meczu z Fnatic, który wyeliminował jego drużynę z dalszej rywalizacji.

fot. ESL/Patrick Strack

Już we wspomnianym wyżej tekście postulowałem, że Natus Vincere koniecznie potrzebuje zmian, jeśli chce jeszcze powrócić do światowego topu. Najwyraźniej po blamażu w Krakowie do tego samego wniosku doszli zawodnicy, co zresztą oficjalnie przyznał już Denis "seized" Kostin. – Zmiany? Tak, wydaje mi się, że są konieczne, ale nie wiem jak miałoby to wyglądać. W mojej głowie pojawiło się na ten temat kilka myśli. Wiem jednak, że nie mogę dłużej pełnić roli prowadzącego – przyznał Rosjanin w rozmowie opublikowanej na oficjalnym kanale YouTube organizacji. Nie ma się co dziwić, że 22-latek poruszył właśnie kwestię IGL-a, którego w ekipie brakuje od odejścia Danylo "Zeusa" Teslenki. Powierzenie tej roli seizdowi było pomysłem kompletnie nietrafionym, gdyż pod względem taktycznym Na`Vi zaczęło znacznie ustępować konkurencji, a sam rosyjski gracz zatracił wszystkie atuty, którymi imponował jeszcze zanim nałożono na niego dodatkowe obowiązki.

W czasie, gdy nadzieje Natus Vincere na grę w play-offach konały w konwulsjach, Zeus wraz ze swoim Gambit Esports świętował awans do fazy pucharowej. Zespół osiągnął budzący podziw bilans 3:0, a wpływ samego Ukraińca na taki właśnie wynik był nie do podważenia. Wystarczy tylko zauważyć, że tuż przed przyjściem 29-latka Gambit nie stanęło na podium żadnych prestiżowych chociażby raz, zaś już po jego zatrudnieniu sztuka ta udała się formacji aż trzykrotnie. Ale wróćmy do składu Na`Vi, bo przecież o nim tu mowa – w idealnej sytuacji do drużyny powróciłby Zeus i wszyscy byliby zadowoleni. Wszak sam Kostin we wspomnianym wcześniej wywiadzie przyznał, że chętnie ponownie przywitałby Teslenkę w ekipie. Nie wiadomo jednak, czy sam ukraiński IGL byłby na taki ruch chętny, zwłaszcza, że ubiegłoroczne rozstanie nie przebiegło w najlepszej atmosferze. – Nie da się ukryć, że s1mple to świetny gracz, a dla Na’Vi świetne wzmocnienie. Czy myślałem wcześniej o jego pozyskaniu? Mocno wierzyłem w to, że nasza drużyna jest jedną wielką rodziną i zmiana taka, jak ta jest niemożliwa. Wydaje się jednak, że s1mple zasługiwał na dostanie szansy, zaś ktoś musiał odejść. Zatem reszta składu uznała, że tym kimś powinienem być ja – nie krył rozgoryczenia w rozmowie z serwisem Dot Esports. Możliwe zatem, że włodarze Natus Vincere w poszukiwaniu przywódcy z prawdziwego zdarzenia będą musieli skierować swoje oczy w inną stronę. Np. w kierunku HellRaisers lub też FlipSid3 Tactics.

Posiadanie dream teamu nie wystarczy

G2 Esports oraz FaZe Clan to dwa zespoły, które jeszcze przed rozpoczęciem Majora większość kibiców z automatu umieszczała w gronie ćwierćfinalistów, a nawet typowała któryś z nich jako głównego kandydata do zdobycia mistrzostwa. A tymczasem i jednych, i drugich zabraknie w play-offach, gdyż podzieliły one losy omawianego przed chwilą Na`Vi. I o ile sytuacja zespołu z Europy Wschodniej była zaskoczeniem lekko umiarkowanym (wszak jego kryzys trawa już dostatecznie długo), tak absencja G2 i FaZe to niespodzianka z kategorii tych naprawdę niespodziewanych. Tym większa w przypadku podopiecznych Roberta "RobbaNa" Dahlströma, bo na organizowanym przez PGL turnieju nie wygrali ani jednego spotkania. A nic nie zapowiadało takiego rozwoju wypadków.

fot. Turner Sports/ELEAGUE

Zacznijmy od G2 Esports. Ten zespół był skazany na sukces. Pełen gwiazd francuskiej sceny, które z niejednego już pieca chleb jadły i które sięgały po najważniejsze zwycięstwa w różnych zakątkach globu. Ten projekt nie mógł się nie udać, chociaż rodził się w bólach, bo pierwsze tygodnie w wykonaniu piątki znad Sekwany były naprawdę fatalne. Powstały w wyniku fuzji z Teamem EnVyUs potworek bardzo długo nabierał kształtów, ale gdy wreszcie mu się to udało to już konkretnie. Trzy kolejne lany – DreamHack Austin 2017, DreamHack Tours 2017 oraz finały 5. sezonu ESL Pro League – zakończone na podium, z czego dwa ostatnie wygrane. Major miał być tylko przypieczętowaniem fantastycznej formy i to pomimo nieco gorszej postawy na finałach ECS Season 3 oraz ESL One Cologne 2017. Już teraz wiemy, że nie był, a koronacja powrotu francuskiego króla CS:GO nastąpiła przedwcześnie.

Jeszcze ciekawiej wygląda to w przypadku FaZe. Wraz z przyjściem Nikoli "NiKo" Kovača w historii europejskiego składu miał rozpocząć się okres, który zapisany zostanie złotymi zgłoskami. I na dobrą sprawę przez długi czas tak było, bo Bośniak wraz z kolegami utworzyli niesamowicie groźną mieszankę umiejętności oraz taktycznej dyscypliny, firmowanej nazwiskiem Finna "karrigana" Anderseona. W pewnym momencie to właśnie FaZe uchodziło za zespół, który jako jedyny może postawić się dominującemu scenę w pierwszej połowie roku Astralis. Jeszcze przed przyjazdem do Krakowa dowodzona przez Duńczyka ekipa dotarła do półfinału ESL One w Kolonii, tylko rozgrzewając oczekiwania fanów. A potem po przyjeździe do Polski coś się popsuło, cytując znanego polskiego polityka. Szybkie 0:3 i do domu – po podopiecznych amerykańskiej organizacji nie było co zbierać. A teraz przyszedł czas na przemyślenia co tak naprawdę poszło nie tak. A jeśli spojrzymy tylko na osiągane przez poszczególnych zawodników rezultaty, należy zdać sobie klasyczne już pytanie: "kio was the problem?".

BIG "wskakuje" do czołówki

Przejdźmy teraz do tych pozytywniejszych zaskoczeń, a takim niewątpliwie jest postawa niemieckiej formacji BIG. Zespół został sklecony ledwie w styczniu, przyjmując pod swoje skrzydła wyrzutków znanych wcześniej z PENTA Sports oraz mousesports. Bynajmniej nie byli to nowicjusze, więc można było oczekiwać, że z czasem, gdy przyjdzie zgranie, drużyna osiągać będzie coraz lepsze wyniki, ale raczej mało kto spodziewał się, że w ok. pół roku powstanie zespół, który wygra na Majorze wszystkie trzy spotkania i w cuglach zapewni sobie grę w fazie play-off. A tak właśnie było – Berlin International Gaming odprawiło z kwitkiem takich rywali, jak FaZe Clan, Cloud9 oraz SK Gaming, czyli praktycznie sama górna półka. – Od momentu, gdy wykopano mnie z mouz było bardzo ciężko, ale teraz jesteśmy tutaj i zostaliśmy legendami. Jestem niesamowicie dumny z mojej drużyny. Wszytko krok po kroku! – napisał na Twitterze Fatih "gob b" Dayik już po wywalczeniu awansu.

fot. DreamHack

Niemniej lekkim cieniem na postawę Niemców kładzie się sytuacja związana z tzw. „crouch jumpem”, a raczej wynikającym z niego błędem. Wiele osób zauważyło, że podczas inauguracyjnego spotkania z FaZe gracze BIG wspomagali się bugiem, który pozwalał im obserwować pozycję przeciwnika, samemu pozostając kompletnie niezauważonym. Wybuchła wrzawa, fora zatrzęsły się od analiz i pretensji. Wszystko podburzyła jeszcze późniejsza decyzja organizatorów, którzy uznali korzystanie z błędu za zgodne z regulaminem. Chociaż tak po prawdzie nie mieli innego wyjścia – w jaki sposób sędziowie mieliby później rozstrzygnąć czy zawodnik podskoczył, by umyślnie wykorzystać nieudolność Valve na swoją korzyść, czy też chciał w zupełnie normalny sposób sprawdzić miejscówkę. A skoro nie dało się tego zakazać, sprawy w swoje ręce wzięli sami uczestnicy, którzy zawarli między sobą dżentelmeńskie porozumienie, zgodnie z którym nieuczciwe wspomaganie się błędami miało już nie być uskutecznianie. Zgodziło się na to również BIG, ale w kolejnych meczach z przestrzeganiem tej umowy bywało różnie.

Niemniej ocenianie niemieckich graczy tylko przez pryzmat rozdmuchanej afery to spora przesada i kompletnie niezrozumiałe umniejszanie fantastycznego osiągnięcia. Nawet jeśli BIG odpadnie już w ćwierćfinale (co wcale nie jest takie pewne, bo mierzyć będzie się z Immortals, które pokonało już podczas niedawnych zamkniętych eliminacji) to i tak zrobiło coś, co na długi czas zapisze się w pamięci kibiców. Jeszcze w przededniu PGL Major i FaZe, i SK uważane były za głównych faworytów do triumfu. A tymczasem obie te drużyny zmuszone były uznać wyższość rywali znad Renu. A tego już nikt podopiecznym Alexandra "kakafu" Szymanczyka nie odbierze. No i dziesiątek tysięcy dolarów zarobionych dzięki awansowi także.

PENTA wstała z kolan, czas pozycję wyprostowaną

PENTA Sports to historia podobna do tej będącej udziałem BIG, ale niestety bez tak bajkowego happy endu. Sklecony na początku marca zespół nie zdołał zapewnić sobie awansu do play-offów, chociaż w pojedynkach z SK Gaming i North udowodnił, że drzemie w nim spory potencjał. Zresztą, podopieczni niemieckiej organizacji pokazali to już wcześniej, z ogromną determinacją przebijając się przez kolejne fazy eliminacji, począwszy od otwartych europejskich kwalifikacji, a kończąc na zamkniętym turnieju eliminacyjnym w Bukareszcie. Tym milej jest zatem stwierdzić, że spory wkład w to osiągnięcie, bo tak trzeba nazywać awans na Majora osiągnięty w tak krótkim czasie, miał niechciany w Teamie Kinguin Paweł "innocent" Mocek.

fot. PGL

Spójrzmy dokładnie jak wyglądała sytuacja PENTY jeszcze na początku roku – pożegnania z kolejnymi zawodnikami, ogromny przemiał jeśli chodzi o zmienników, którzy mieliby pomóc dograć ligi, w których zespół występował, oraz brak większych perspektyw. Głośno mówiło się nawet, że wkrótce z drużyną pożegna się Kevin "kRYSTAL" Amend, czyli gracz z gatunku tych, o których myślisz, gdy tylko wymówisz nazwę organizacji. Nie wyglądało to najlepiej i wtedy nagle 9 marca Niemcy ogłosili uzupełnieni składu o trzy brakujące nazwiska. W gronie zatrudnionych znaleźli się wówczas Jesse "zehN" Linjala, Kevin "HS" Tarn oraz wspomniany już innocent. Każdy z nich w pewnym momencie swojej kariery został odpalony przez swój ówczesny zespół. Czy taka zbieranina w gruncie rzeczy przypadkowych nazwisk miała prawo wypalić? Bynajmniej. A czy wypaliła? Jeszcze jak!

Duży wpływ na taki stan rzeczy miała na pewno sama PENTA, która postanowiła zapewnić swoim graczom dostateczną ilość czasu, by ci mogli w spokoju się rozwijać. – Presji z oczekiwaniami raczej nie mamy, oni chcą żebyśmy czuli się dobrze i powoli pracowali na swój sukces, więc wyzwania będziemy stawiać sobie sami, a jednym z nich zdecydowanie będzie awans na zbliżającego się Minora – przyznawał jeszcze w kwietniu Mocek w rozmowie z naszym serwisem. Zaowocowało to pierwszymi sukcesami już w połowie maja, gdy drużyna zwyciężyła w zawodach ESEA Season 24 Global Challenge, a także była o krok od awansu do ESL Pro League. Potem przyszły wspomniane już eliminacje do PGL Major, również zakończone sukcesem. Na samych zawodach co prawda osiągnięć już nie było, ale i tak skład dowodzony przez kRYSTALa pokazał, że przy odrobinie pracy może stać się mocnym graczem na europejskiej arenie. Dzięki nowym zawodnikom PENTA Sports, chociaż w ostatnich latach znacznie podupadła, powstała wreszcie z kolan. Czas teraz, by przybrała pozycję w pełni wyprostowaną i na stałe ugruntowała swoją pozycję. A to osiągnąć można tylko poprzez dobre wyniki na kolejnych prestiżowych imprezach, na których niewątpliwie zobaczymy zespół w najbliższym czasie.

Inni grają dobrze, a na końcu i tak awansują Virtusi

Zaczynając ten ustęp najbardziej sztampowo jak tylko się da – w życiu pewne są tylko trzy rzeczy: śmierć, podatki oraz awans Virtus.pro do play-offów Majora. Przesada? Niekoniecznie. Polska formacja ma za sobą naprawdę fatalne miesiące, gdy kolejne drużyny z maniakalną wręcz konsekwencją coraz bardziej uświadamiały nam, że VP nie jest wieczne. Że legenda legendą, ale może rzeczywiście nadszedł czas na to, by się pożegnać. A przynajmniej z niektórymi z graczy. W bardzo krótkim czasie zespół, który dotarł do finału ELEAGUE Major, a potem wygrał DreamHack Masters Las Vegas 2017, spadł w podobne miejsce, w którym od dawna znajdowało się Ninjas in Pyjamas. Zaczęło się od rozczarowującego występu na Intel Extreme Masters Katowice 2017, gdzie podopieczni Jakuba "kubena" Gurczyńskiego nie wyszli nawet z grupy. Podobnie wydarzyło się podczas StarLadder i-League StarSeries Season 3 oraz ESL One Cologne 2017. Jakby tego było mało, gracze znad Wisły spadli także z ESL Pro League, a o dalszy byt w lidzie ECS będą musieli walczyć w barażach. – Jak to przetrwamy razem i się nie rozpadniemy to będzie "cud nad Wisłą – tuż po przegranej w Kolonii w emocjonalnym wpisie przyznał Jarosław "pashaBiceps" Jarząbkowski.

fot. StarLadder

Nie ma się co dziwić, bo w trwającej wiele karierze Polaków trudno doszukać się okresu, który byłby aż tak jałowy w jakiekolwiek osiągnięcia. Zbliżał się Major w Krakowie, a poprawy w grze nie było, toteż w głowach wielu pojawiały się najczarniejsze myśli. Ale potem przyszły już same zawody, na których Virtusi szybko wygrali dwa spotkania – najpierw gromiąc debiutantów z Vega Squadron, a potem pokonując będące ciągle w rozsypce Fnatic. Niestety następnie zaczęły się schody, a poza zasięgiem Polaków okazały się Gambit Esports oraz North. O wszystkim zadecydować miał pojedynek z Cloud9. I można z całą stanowczością przyznać, że to właśnie mecz przeciwko północnoamerykańskiej formacji był najlepszym, jaki VP rozegrało dotychczas na krakowskiej imprezie. Filip "NEO" Kubski i reszta nareszcie zaczęli przypominać drużynę, a nie tylko zlepek indywidualności, które tylko co jakiś czas stać na bardziej skoordynowaną akcję. – Czujemy przede wszystkim ulgę. To jedyne słowo, jakie przychodzi mi na myśl. Zażarcie walczyliśmy o to, by w końcu zagrać przed publicznością – przyznał Wiktor "TaZ" Wojtas już po zakończeniu starcia z C9.

I chwała zawodnikom VP za to. Kolejny raz zobaczymy ich w fazie pucharowej najważniejszych na zawodowej scenie CS:GO zawodów, do tego tym razem rozgrywanych na polskiej ziemi. Teraz przed podopiecznymi kubena kolejne starcie z North i szansa za odegranie się za porażkę w 4. rundzie fazy grupowej. Bynajmniej jednak to nie Virtusi będą faworytem tego meczu, nie tym razem. Statusu legend, i to nie tylko tych z Majora, ale całego Counter-Strike'a w ogóle, nikt już im nie odbierze. Ale mimo awansu, postawa Polaków nadal pozostawia wiele do życzenia i nie zmienia tego nawet wygrany w ładnym stylu mecz z Cloud9. Dlatego też faworytem sobotniego spotkania bez wątpienia są ich duńscy rywale. Co nie zmienia faktu, że nawet przystępując do pojedynku z pozycji outsidera, Virtus.pro będzie miało po swojej stronie jeden ogromny atut – polską publiczność zgromadzoną w TAURON Arenie.

Śledź autora tekstu na Twitterze - MaPetCed