Esport to już nie jest zabawa dla dzieci, a wielomilionowy biznes. Dawno minęły czasy, gdy gracze mogli po prostu zajmować się, jak to stwierdził pewien prominentny działacz futbolowy, “waleniem w joystick”. Dziś, jak nigdy wcześniej, liczy się także dbanie o własny wizerunek: czy to w trakcie transmisji z meczu, czy podczas wywiadów, czy w mediach społecznościowych, czy też w osobistych relacjach z kibicami. Aby osiągnąć prawdziwy sukces nie wystarczy już tylko celnie klikać, ale także zdobyć miłość fanów. Bo w końcu dla wielu miarą sukcesu nie jest tylko kwota widniejąca na koncie bankowym, ale także popularność, która, w dalszej perspektywie, może mieć znacznie większe znaczenie niż wygranie nawet kilkuset tysięcy dolarów.

Kwestia dbania o własny wizerunek jest przez wielu polskich esportowców wciąż odstawiana w kąt. Winą można obarczyć młody wiek i brak doświadczenia, niekiedy małe wymagania organizacji czy sponsorów, brak wykwalifikowanej kadry menedżerskiej, czy nawet poczucie, że w zespole wystarczy oddelegować jednego zawodnika do reprezentacji w mediach, a reszta może mieć w nosie jakiekolwiek zewnętrzne relacje. Lista błędów popełnianych zarówno na naszym, jak i zagranicznym poletku, jest bardzo długa, choć oczywiście nie brakuje też tych dobrych przykładów. W interesie całej branży jest jednak zadbanie o to, by poprawić te sytuację.

Wzór do naśladowania

To może się niektórym wydawać bardzo naiwne, ale problem ten jest niesłusznie bagatelizowany. Gwiazdy esportu, podobnie jak gwiazdy popkultury, są w pewnym sensie wzorami do naśladowania dla mniejszej lub większej grupy odbiorców. Niestety, każdy kij ma dwa końce, a wzory te mogą być zarówno pozytywne, jak i negatywne. Niewielu zdaje sobie w pełni sprawę z tego, jaki mają wpływ zwłaszcza na młode pokolenie graczy. A z tym wiąże się spora odpowiedzialność.

Każdy gracz musi sobie zadać proste pytanie: jaki chce dawać przykład swoim fanom? Wszystkie wypowiedzi idola w jakiś sposób kształtują fana, który, niestety często bezrefleksyjnie, przyjmuje je za wzorzec własnego zachowania. Wystarczy spojrzeć na to, jaki wpływ na młodsze pokolenia mają YouTuberzy. Wystarczy, że na tym poletku wciąż panuje patologia i lepiej, byśmy jej nie wpuścili do esportu.

Ogromny nacisk na bycie idolem od lat stawia się w Korei. Tam wręcz szkoli się zawodników, by w przyszłości stanowili godny wzór do naśladowania, nawet jeśli niekiedy doprowadza to do spłycenia ich charakteru. Tam niezwykle ważne jest to, jakie dziedzictwo po sobie zostawi zawodnik, gdy już przejdzie na nieuniknioną emeryturę. A nawet gdy już odłoży mysz i klawiaturę na kołek, by rozpocząć nowy etap w swoim życiu, nie straci wypracowanego wizerunku. Ten, jak pokazała historia, pozwoli mu na jeszcze większe rozwinięcie kariery, np. w showbiznesie. Za przykład niech posłuży Hong "YellOw" Jin Ho – niezwykle szanowany weteran StarCrafta, znany ze swojej klątwy drugiego miejsca, a dziś powszechnie rozpoznawalny w Korei celebryta i gwiazda telewizyjna. YellOw stał się więc człowiekiem sukcesu, a tym samym wzorem do naśladowania i mentorem dla wielu innych, profesjonalnych zawodników.

Budowanie charakteru

Mało kto będzie kibicował bezemocjonalnemu robotowi, którego cele ograniczają się wyłącznie do grania w gry. Każdy widz szuka “pretekstu”, by kibicować danemu zawodnikowi, a świetne umiejętności nie zawsze wystarczą, by zdobyć jego serce. Wystarczy spojrzeć na to, kto aktualnie zaliczany jest do grona najbardziej rozpoznawalnych esportowców na świecie. Próżno tam znaleźć zawodników bez charakteru, którzy rzadko kiedy pokazują jakiekolwiek emocje. Zamiast tego na szczycie znajdują się ludzie tacy jak Jarosław “pasha” Jarząbkowski, którzy zwyczajnie wywołują sympatię wśród widzów. Ale można też pójść w nieco innym kierunku. Tak jak w amerykańskim wrestlingu, w którym zawodnicy (czytaj: aktorzy) przyjmują pewną rolę. Może to być nieskazitelny idol, może to być znienawidzony drań, a może to też być wywołujący politowanie pajac. Każdy ma swoich fanów. Oczywiście nie chcemy, by gracze nagle zaczęli naśladować Johna Cenę i spółkę, to już przesada, ale i tak może to posłużyć jako inspiracja.

Każdy ma inny charakter i nie należy spodziewać się, że nagle przed kamerami stanie się kimś, kim w rzeczywistości nie jest. Takie przypadki należą do rzadkości. Wystarczy być naturalnym, choć oczywiście trzeba znać pewne granice. Nie zawsze to, jak się zachowujemy prywatnie, nadaje się do występów publicznych. Czasami też dochodzi do przesady, kiedy to widać, że esportowiec na siłę stara się przypodobać pewnej grupie docelowej.

Doskonałym przykładem budowania swojego charakteru są sceny CS:GO i Dota 2. Obie te dyscypliny nie są zbytnio ograniczone regulaminami narzuconymi przez wydawców (w przeciwieństwie do restrykcyjnych zasad Blizzarda czy Riot Games), a z biegiem lat na szczyt wypłynęli ci gracze, którzy poza umiejętnościami mają także ciekawy charakter. Do dziś niezwykła popularnością cieszy się m.in. Danil "Dendi" Ishutin, który lata świetności ma już za sobą, czy zawodnicy Virtus.pro, którzy mimo słabszych wyników wciąż są ustach wszystkich fanów CS-a. Przypadek VP (jeszcze w składzie z TaZem) jest też świetnym przykładem, jak w jednym zespole można zebrać tak różne osobowości. Jest znany ze spokoju i mentorskiego zachowania NEO, jest sympatyczny choć prosty pasha, jest (był) showman TaZ, jest zblazowany byali i jest pewny siebie podczas gry Snax. Każdy widz znajdzie tu dla siebie jakiś punkt zaczepienia, a tym samym powód, by kibicować całej drużynie.

Znacznie gorzej jest w przypadku m.in. StarCrafta 2. Tutaj niestety mamy do czynienia przede wszystkim z robotami. Wynika to z wielu czynników, m.in. z indywidualnego trybu gry, ogromnych poświęceń (nierzadko socjalnych) na rzecz treningów czy wieloletniej mody na ugrzeczniony, koreański imidż. Wielu graczy z tym walczy, w tym na przykład Artur “Nerchio” Bloch, który jeszcze parę lat temu był raczej niechętny na wywiady czy indywidualne kontrakty sponsorskie, a dziś, gdy “dojrzał”, nie tylko jest jedynym esportowcem Red Bulla w Polsce, ale także aktywnie udziela się publicznie. Przy tym zachował pewność siebie i umiejętność do prowadzenia przepychanek słownych. A skoro już o szeroko pojętym trashtalku mowa...

Aktywność w (social) mediach

Media społecznościowe w esporcie to temat rzeka, który spokojnie mógłby służyć za podstawę obszernej pracy naukowej. Jak w każdej innej dziedzinie życia social media odgrywają coraz większą rolę w życiu ludzi. Każdy krok i każde słowo osób publicznych jest śledzone, a w Internecie nic nie ginie, więc trzeba się mieć na baczności. Skupmy się jednak nie na tym, jak odbierani są esportowcy na Facebookach, Twitterach i innych Instagramach, a raczej na tym, jak sami mogą kształtować swój wizerunek w mediach społecznościowych.

Zarówno w Polsce, jak i za granicą, esport nie osiągnął jeszcze takiego poziomu, by każda gwiazda miała własnego managera zajmującego się postowaniem. Oczywiście wielu z nich ma silne wsparcie ze strony swoich organizacji, ale w większości przypadków wciąż mamy do czynienia z osobistym zaangażowaniem esportowców. Ma to swoje zalety, bo odbiorca czuje, że rzeczywiście może wejść w interakcję ze swoim idolem, a nie z wynajętym do tego człowiekiem, ale z drugiej strony wiąże się to z pewnym ryzykiem. Bądźmy szczerzy: nie każdy gracz jest asem języka polskiego, a czytając niektóre wypowiedzi można się złapać za głowę. Brak jakiejkolwiek interpunkcji, polskich znaków, wszechobecne literówki i błędy stylistyczne i fatalny język – to obraz dość powszechny, który raczej nikomu się nie podoba. W końcu jaki jest obraz kogoś, kto nie potrafi poprawnie sklecić kilku zdań? Czy potencjalny sponsor uzna go za osobę poważną? I nie chodzi tu nawet o to, by każdy post był na miarę "Pana Tadeusza". Wystarczy, by taki tekst podesłać menedżerowi czy PR-owcowi do korekty, a po kilku minutach wszystko będzie gotowe do publikacji.

Media społecznościowe to też potężne narzędzie do promowania siebie. Możliwości wydają się nieograniczone, a wszystko zależy jedynie od inwencji twórczej i odrobiny dobrej woli. W dzisiejszych czasach niezbędny wydaje się przynajmniej oficjalny profil na Facebooku, ale inne platformy nigdy nie zaszkodzą. Nie jest problemem też upiększenie swojego profilu prostymi grafikami (o które również powinna zadbać organizacja), filmikami. Szerowanie innych postów, zwłaszcza tych publikowanych przez zespół czy sponsorów, jest także mile widziane. Najlepszą robotę robi zaś publikowanie własnych zdjęć czy krótkich nagrań, nawet z telefonu, dzięki którym można wchodzić w interakcję z czytelnikiem i dawać mu znak, że coś się dzieje na polubionym przez niego fanpage’u i że warto go odwiedzać.

Jeszcze ważniejszą kwestią jest to, jak się zawodnicy zachowują na mediach społecznościowych. Nie ma niczego złego w sprzeczkach czy utarczkach słownych, albo w angażowaniu się w dyskusje na popularnych forach (np. niesławne Esportowe Świry), ale trzeba znać pewne granice. Co innego napisać innemu zawodnikowi, że jest słaby i że w ogóle w 1na1 nie ma szans, a czym innego jest publicznie stwierdzić, że prowadzi się intymne relacje z matkami własnych kibiców, albo że popiera się eksterminację jakiejś grupy społecznej. Takie akcje najwyżej zagwarantują spadek na samo dno i nikomu nie przysporzą fanów, więc lepiej trzymać język za zębami.

Nic tak nie buduje relacji między gwiazdą a fanem, jak bezpośrednia interakcja (nawet ta za pośrednictwem Internetu), a sama obecność na różnych stronach pozwala ocieplić relacje. Ileż to razy internauci byli zachwyceni, gdy w jakimś temacie na Reddicie lub w komentarzach na YouTubie odpowiadały im gwiazdy esportu? Owszem, to wymaga pewnej pracy i czasu, ale niekiedy lepiej jest poświęcić pięć minut na opublikowanie czegoś na mediach społecznościowych, niż tyle samo czasu przeznaczyć na ustrzelenie kilku hedów na publicznym serwerze deathmatch.

Prezencja też się liczy

To kolejna kwestia ignorowana przez wielu graczy. Umówmy się: nikt od nikogo nie oczekuje, że będzie wyglądał jak model promujący popularną markę męskiej bielizny. Są jednak pewne granice dobrego smaku, które niestety są często przekraczane. Wielu graczy zwyczajnie nie dba o to, jak wygląda przed kamerą. Powyciągane dresy, klapki, koszulki o dwa numery za duże, fryzura na wściekłego Chopina i ogólne niechlujstwo to plaga, która na szczęście powoli zanika, ale wciąż musi być tępiona. To nie tylko oznaka (nawet nieświadoma i niezamierzona) braku szacunku dla widza, ale także sygnał dla potencjalnych sponsorów, że może ci gracze komputerowi to jednak dalej są wyrzutki społeczne siedzące w piwnicy. A z takim postrzeganiem po prostu musimy walczyć, czy tego chcemy, czy nie.

[caption id="attachment_54489" align="alignnone" width="1120"] fot. ESL[/caption]

Istotne jest także samo zachowanie przed kamerami. Nie każdy jest medialny i nie ma w tym niczego złego, ale niektóre proste błędy można z łatwością wyeliminować. Zalicza się do tego m.in. trzymanie rąk w kieszeniach, bujanie się na scenie niczym drzewo na wietrze, gapienie się w nieokreślony punkt w przestrzeni, unikanie kontaktu wzrokowego, mamrotanie do mikrofonu – to wszystko sprawia wrażenie, że zawodnik zwyczajnie nie chce pokazać się publiczności i tylko czeka na moment, aż będzie mógł zniknąć. Warto przynajmniej udawać jakiekolwiek zaangażowanie, nawet jeśli ktoś się czuje niekomfortowo.

Czy to nam się podoba, czy nie, ludzie są oceniani za szeroko pojętą prezencję, więc jeśli się wywoła negatywne wstępne wrażenie, to potem coraz ciężej będzie poprawić swój wizerunek. Pomóc tutaj może przede wszystkim organizacja. Te poważne mają zazwyczaj odpowiednie budżety na kupno porządnych uniformów dla zawodników (idąc za przykładem z Korei, chodzi tu nie tylko o koszulkę, a o całą garderobę – lepiej wygląda jednolicie ubrany zespół), a i często znajdzie się czas i pieniądze na zadbanie o sylwetkę czy zbilansowaną dietę. Pod względem prezencji, spośród zawodników na Zachodzie, prym wiodą gracze CS:GO, którzy w wielu przypadkach mają dość wysoki (jak na esport) średni wiek, doświadczenie i, mówiąc wprost, większą ogładę.

Wzajemne wsparcie

Żaden zawodnik nie powinien czuć się samotny w trakcie budowania własnego oblicza. Po to są przyjaciele i rodzina, koledzy z drużyny, menedżerowie czy spece od PR-u. Nikt nie odmówi pomocy, a zwłaszcza organizacja (choć jeśli tak już się stanie, to najwyższa pora, by pomyśleć o szybkiej zmianie pracodawcy), dla której dobry wizerunek podopiecznego bezpośrednio przekłada się na zysk. Tutaj jednak dochodzimy do kolejnego, nierozwiązanego jeszcze problemu.

Wiele organizacji wciąż przykłada zbyt małą uwagę do kwestii wizerunku graczy. Inne z kolei, chciałoby się rzec, kładą na to zbyt wielki nacisk, choć raczej nie można ich winić za to, że zespoły zwyczajnie nie generują adekwatnych wyników. Jak jednak pokazuje historia, czasami się to opłaca. Ale nie w tym rzecz. Po raz kolejny przenieśmy się do Korei, gdzie branża esportowa wciąż stoi na wyższym poziomie, niż w Europie czy Ameryce. Tam organizacje zapewniają pełne zaplecze dla swoich zawodników, w tym psychologów, trenerów personalnych i speców od wizerunku. Tam gracze muszą chodzić na obowiązkowe seminaria i muszą swoim zachowaniem spełniać pewne kryteria. Oczywiście można stwierdzić, że panujące tam zasady są zbyt restrykcyjne (zwłaszcza, że w dużej mierze są narzucane przez KeSPA, a nie przez same teamy), ale jednak warto się na nich wzorować. Robi to na przykład Riot Games czy Blizzard. Obie firmy prowadzą obowiązkowe szkolenia dla swoich zawodników grających w League of Legends, Overwatch czy Heroes of the Storm. Dzięki temu gracze uczą się, jak m.in. prowadzić interakcję z fanami czy jak wypowiadać się w trakcie wywiadów. Tutaj niestety momentami dochodzi do absurdów, jak na przykład "wyperswadowanie" na graczu przeprosin za opublikowanie niewinnego meme'a czy wpisaniu popularnej emotki na czacie Twitcha. Na to jednak zawodnik nie ma wpływu i, chcąc nie chcąc, musi się dostosować do niekiedy przesadzonego życzenia producenta gry.

Wyjątkowo interesujące wydają się dwie inicjatywy. Pierwsza z nich, czyli klasy esportowe, może potencjalnie nauczyć nowe pokolenie zawodników tego, jak należy prowadzić swoją karierę. Ich skuteczność jednak jest poddawana pod wątpliwość (choć jest raczej zbyt wcześnie, by móc to w pełni ocenić) i prawdopodobnie jeszcze wiele lat minie, nim zobaczymy jakiekolwiek efekty. Druga wydaje się znacznie bardziej rozbudowana i, przede wszystkim, gotowa do wygenerowania efektów w trybie natychmiastowym. Jednym z głównych celów Kinguin Performance Center jest właśnie edukowanie nie tylko osób spoza branży, ale także zawodników czy menedżerów. Czy to dojdzie do skutku i rzeczywiście wpłynie pozytywnie na mentalność graczy – tego nie wiemy, bo nie wszystkie inicjatywy Kinguina były owocne, ale na pewno jest to krok w dobrym kierunku. Wystarczy dobra wola i chęci, w połączeniu z odpowiednią kadrą “nauczycielską”, a na rezultaty nie będzie trzeba czekać zbyt długo.

Istotnym i głośnym ostatnio problemem są relacje na linii zawodnik-sponsor. Wszyscy mamy powód do radości, gdy nasze gwiazdy podpisują kontrakt, nawet niewielki, na współpracę z dużym sponsorem. Co do zasady każdy na tym zyskuje: zawodnik otrzymuje zasłużony zastrzyk pieniędzy, a duża firma ma okazję, by promować swój produkt. Rzeczywistość jednak nie bywa tak optymistyczna, co obrazuje sprowadzana już do żartu sprawa z zawodnikami Virtus.pro i czołową firmą telekomunikacyjną. Reklama wyszła, co tu dużo mówić, tragicznie, a obie strony zostały po prostu wyśmiane. Winą jednak nie należy obarczać samych zawodników, tylko samego reklamodawcę, który nie dość, że nie przygotował sensownego planu, to jeszcze nie potrafił go poprawnie wykonać. Wielka korporacja, jaką jest Orange, nie zadbała nawet o taką błahostkę, jak zwykła korekta jednozdaniowego posta. A przecież to i tak nic w porównaniu z wyjątkowo sztucznym i obrażającym inteligencję odbiorcy wydźwiękiem reklamy, która poziomem dorównywała Telezakupom Mango. Szkoda trochę pashy i Snaxa, ale z drugiej strony podpisując się pod czymś własnym imieniem i nazwiskiem trzeba być przygotowanym na ewentualne konsekwencje. Pozostaje tylko nadzieja, że niesmak zmyje inny reklamodawca, na przykład rosyjski Media Markt, który jakiś czas temu wykonał naprawdę dobrą robotę z pashą.

Wizerunek drogą do wielkiej kariery

Historia zna wiele przypadków esportowców, którzy dzięki swojej postawie zrobili znacznie większą karierę, niż ktokolwiek mógł się spodziewać. Sztandarowym przykładem jest legendarny Johnathan “Fatal1ty” Wendel, czyli jeden z najlepszych zawodników w dziejach indywidualnych strzelanek. To nick rozpoznawalny na całym świecie, ale warto zastanowić się, dlaczego. Dlaczego to właśnie on odniósł taki sukces, a nie inni zawodnicy, mający na swoich kontach większe osiągnięcia i mogący pochwalić się obiektywnie lepszymi umiejętnościami?

Odpowiedź jest bardzo prosta. Fatal1ty, jako jeden z pierwszych, kładł ogromny nacisk na swój wizerunek. Przez lata wypracował sobie szerokie grono oddanych fanów i wykreował się na większą gwiazdę, niż w rzeczywistości był. Oczywiście nie jest to próba deprecjacji jego osiągnięć, bo tych nie można mu odmówić. Ba, sam fakt, że zbudował sobie tak silną markę i do dziś sygnuje swoją ksywką podzespoły i akcesoria dla graczy, jest kolosalnym osiągnięciem, będącym poza zasięgiem wielu innych esportowców. A dziś, wiele lat po zakończeniu kariery, Amerykanin nie musi się już martwić o pieniądze.

Dobry wizerunek to coś, co trzeba pielęgnować przez lata. To także coś, co odróżnia świetnych zawodników od wielkich, międzynarodowych gwiazd. Owszem, sławę można zdobyć samymi wynikami i skutecznością w grze, ale to nie działa na dłuższą metę. Zbyt wielu graczy marnuje swój potencjał i tym samym traci nie tylko pieniądze, ale także ewentualne drogi do rozwinięcia swojej kariery. Niekiedy gracz słabszy, ale bardziej medialny, jest warty znacznie więcej, niż nawet skuteczniejszy “klikacz” bez charakteru. A wystarczy tylko kilka prostych kroków, by się wybić ponad średnią.