W 2006 roku zespół Big Cyc wypuścił na rynek album pod tytułem "Moherowe berety", na którym znalazł się m.in. utwór "Pechowy jak Polak". Wyśmiewano tam naszą narodową skłonność do użalania się nad sobą i porównywania z innymi narodami, które mają lepiej niż my. Gdybyśmy mieli jednak przenieść tę kompozycję na esportowe poletko, to zapewne śpiewalibyśmy po prostu "Pechowy jak Liquid". No bo hej – mówimy tu o drużynie, która od marca aż siedmiokrotnie docierała do wielkiego finału i wygrała tylko raz.

Co ciekawe, w tym roku Team Liquid aż sześciokrotnie był eliminowany z zawodów po porażce z Astralis – pięć takich sytuacji miało miejsce w decydującym meczu, a jedna w półfinale. Można z dużą dozą prawdopodobieństwa założyć, że obecnie podopieczni Wiltona "zewsa" Prado na samą myśl o duńskiej fladze dostają spazmów, a po nocach zrywają się z krzykiem widząc roześmianą twarz Andreasa "Xyp9xa" Højsletha. Tych przegranych było tyle, że w pewnym momencie wszyscy zaczęli jakby współczuć ekipie ze Stanów Zjednoczonych lub nawet jawnie ją dopingować, byleby tylko w końcu przełamała tę fatalną passę drugich miejsc. Za każdym razem jednak kończyło się tak samo, a gratulowanie zwycięzcom często ustępowało miejsca użalaniem się nad przegranymi, którzy, podobnie jak Adaś Miauczyński w "Nic śmiesznego", byli zawsze drudzy. Pewnie nawet gdyby byli pierwsi, to i tak czuliby się drudzy.

Tylko czy naprawdę powinniśmy Liquid współczuć? Wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia, ale pamiętajmy, że jeszcze w 2017 roku zawodnicy zewsa koło światowej czołówki nawet nie stali, a na podium jakiejkolwiek imprezy dostawali się tylko czterokrotnie – z czego dwa razy miało to miejsce podczas niewiele znaczących ESG Tour Mykonos 2017 i iBUYPOWER Masters 2017. Widać więc wyraźny progres, bo dziś nikt nie wyobraża sobie jakiejkolwiek imprezy bez drużyny z charakterystycznym pegazem w herbie. Nie MIBR, nie Natus Vincere, nie FaZe Clan, ale to właśnie Liquid uchodzi za drugą najlepszą formację globu i do nadchodzącego Intel Extreme Masters Katowice 2019 przystępować będzie z łatką żelaznego faworyta, którego obecność w play-offach jest tak pewna, jak podatki czy śmierć.

Co ciekawe, trudno nie odnieść wrażenia, że Astralis i Liquid w momencie budowania swoich składów miały identyczną koncepcję. Bo niby w ekipie znajdują się wyróżniające się postacie – u Duńczyków jest to Nicolai "dev1ce" Reedtz, zaś u Amerykanów Keith "NAF" Markovic, ale nie oznacza to, że wszystko opiera się tylko na nich. Gdy gwiazdorzy zaniemogą albo po prostu muszą dać odpocząć plecom, na których dźwigają swoich kolegów, resztą składu przychodzi im w sukurs i skrzętnie wywiązuje się ze wszystkich zadań. Nie mamy tutaj tak wyraźnego uzależnienia, jak kiedyś było w MIBR czy też jak obecnie wygląda to w Natus Vincere. Nie mamy też do czynienia z silnym nagromadzeniem gwiazd jak w FaZe. Tutaj chodzi o kolektyw, o drużynę jako całość i to właśnie dzięki temu pojedynki Astralis i Liquid, mimo że nie zawsze wyrównane, niemal zawsze są gwarancją wysokiego poziomu i emocji. Po prostu na końcu piątka z USA znajduje się o krok za swoimi rywalami ze Starego Kontynentu.

Nie ma więc co współczuć Liquid, bo gablota z trofeami to nie wszystko. Można by co prawda sparafrazować wspomniany we wstępie utwór Big Cyca i zaśpiewać "ta drużyna ze Stanów nie wygrała nigdy finału z Astralis – miała pecha!". Tylko czy w czasach dominacji tak perfekcyjnej maszyny, jaką jest niewątpliwie duński skład, jest to jeszcze jakaś ujma? A to może właśnie konieczność gry w okresie dominacji Skandynawów jest tym rzeczywistym pechem?

Śledź autora na Twitterze – MaPetCed