Rebranding to w esporcie rzecz częsta i wcale nie tak dziwna. Wszak tylko w minionym roku AGO Gaming zmieniło nam się na AGO Esports, Team Dignitas stał się po prostu Dignitas, a Digital Chaos zostało przemianowane na Chaos Esports Club. Rzadko kiedy jednak organizacje stawiają na tak agresywną zmianę marki, robiąc to w taki sposób, by ta nowa nie miała absolutnie nic wspólnego ze starą. A przecież właśnie na takie coś zdecydował się Team Kinguin – poczciwy pingwin w koronie odchodzi bowiem na emeryturę, ustępując miejsca czarnemu diabłu. Zaraz, zaraz... Komu?!

Powiedzieć, że zaproponowana przez włodarzy organizacja nazwa Black Devils spotkała się z mieszanymi reakcjami, to tak, jakby nic nie powiedzieć. Tak naprawdę trudno szukać w sieci pozytywnych reakcji na zaproponowany brand – i to zarówno w Polsce, jak i za granicą. Ludzie zarzucali mu trywialność, brak przemyślenia i ogólne podobieństwo do nazw, które Kubuś, lat 9, nadawał swojemu klanowi w podstawówce. Generalnie jeden wielki szum. I żeby nie było – w kuluarach o Czarnych Diabłach również słyszano już od pewnego czasu i tam również aprobata była raczej rzadkim zjawiskiem. I z jednej strony trudno się dziwić, bo fenomenalnie to nie brzmi. Ale też pamiętajmy, że tworząc markę drużyny esportowej trudno uciec od trywialnych czy wręcz nieco naiwnych dźwięków. Najczęściej to, na co się zdecydujesz, brzmi albo nazbyt patetycznie, albo po prostu głupio. Nie jest to przecież tylko domena polskiej sceny.

Na rodzimym podwórku mamy co prawda Dumę, Dziki Izaka czy też Jednorożce Codewise. A za granicą? Tam jest jeszcze lepiej, bo prym wiodą takie ekipy, jak Chmura 9, Zespół Ciecz, Renegaci, Północ czy wreszcie Duży. Swoją drogą, wyobrażacie sobie, że do drużyny BIG przychodzi znany z Grayhound Gaming Ollie "Dickstacy" Tierney, po czym łączy swój nick z tagiem drużyny i wtedy wychodzi nam... ekhm... Tak czy inaczej, wszystkie powyższe nazwy brzmią absurdalnie, gdy weźmiemy pod uwagę ich znaczenie, a wszak nie wspomniałem jeszcze o swoistej perle w koronie, czyli Nindżach w Piżamach. Czy w obliczu takiej konkurencji Czarny Diabeł brzmi aż tak tragicznie? Dla naszych uszu i owszem, ale tylko dlatego, że na przestrzeni lat oswoiliśmy się z wszystkimi pozostałymi nazwami, które dziś są dla nas czymś zupełnie naturalnym. Z Black Devils będzie zresztą z czasem ponownie, no chyba, że ktoś hobbystycznie lubi szukać problemów.

Problem jest jednak nieco inny – marketing. Rezygnacja z marki Kinguin była krokiem oczywistym, oczekiwanym i zrozumiałym. Bo Kinguin to key shop, a key shopy to przedsiębiorstwa o renomie co najmniej wątpliwej, z którymi sponsorzy mogą nie chcieć mieć nic wspólnego i prędzej czy później dzielenie nazwy z największym obok G2A.com sprzedawcą tego typu może odbić się czkawką. Tylko z drugiej strony – czy nagle reklamodawcy rzucą się biegiem do czegoś, co swoją marką promuje także wizerunek diabła. Może nam się to wydawać śmieszne, ale marketingowcy patrzą na świat nieco inaczej niż my, zwykli ludzie. Nie bez powodu przecież rzadko kiedy spotyka się cząstkę "devil" w nazwach zagranicznych ekip. Jedyne dwa przykłady, jakie przychodzą mi do głowy, to New Jersey Devils z NHL i Manchester United, który używa przydomku Czerwone Diabły już od ponad pięćdziesięciu lat. I tyle.

Abstrahując już od samej nazwy, zastanawia mnie nieco to, o czym Maciek "Sawik" Sawicki mówił w ostatnim odcinku Misji Esport. O ile w zespole League of Legends decyzje co do składu personalnego drużyny podejmuje Adrian "hatchy" Widera, czyli trener, tak w ekipie CS:GO taką decyzyjną osobą miałby być... Wiktor "TaZ" Wojtas. Nie szkoleniowiec, Mariusz "Loord" Cybulski, tylko TaZ, który jednocześnie jest jednym ze współwłaścicieli Black Devils. Taka sytuacja już teraz nie wygląda na zdrową i chociaż nie posądzam Wiktora o trzymanie się stołka gracza za wszelką cenę, tak na pewno inni gracze mogą poczuć się nieco niepewnie w sytuacji, gdy to ich kolega z serwera może przesądzać o ich przyszłości. Zresztą, cała retoryka organizacji ma być zbudowana wokół członka legendarnej Złotej Piątki, co niby nie dziwi – wszak nie codziennie masz w swoim składzie triumfatora Majora oraz żywą legendę Counter-Strike'a. Niemniej lekki niesmak pozostaje, bo w moich uszach taki sposób prowadzenia narracji zbyt miło nie brzmi. A przynajmniej nie brzmiał on, gdy w ubiegłym tygodniu prezentował go Sawik. Być może w praniu wyjdzie to inaczej.

No dobrze, ale co dla nas, kibiców zmieni się wraz z nadejściem Black Devils? W sumie... raczej nic. Może poza faktem, że kupione wcześniej koszulki Kinguin stracą na aktualności. A poza tym pogadamy sobie w mediach, pogadamy sobie na forach, potem minie trochę czasu, a nam wszystkim się to znudzi. Tutaj walka toczy się bardziej o napływ nowych ludzi – zarówno pod kątem kibicowskim, jak i sponsorskim. I z tej perspektywy nowa, świeża marka, budowana przy wsparciu jednej z największy legend sceny, ma jak najbardziej sens. W ujęciu typowo esportowym natomiast wygląda to jak wygląda, a wysuwanie na świecznik jednego zawodnika spośród kilkunastu zatrudnionych na ten moment brzmi jako słaba opcja. Ale dopiero po czasie okaże się czy dokonywane przez Black Devils ruchy faktycznie miały sens i czy przyniosły marketingowe korzyści. Do tego czasu postoję z boku, przyglądając się sprawie z umiarkowanym optymizmem.

Śledź autora na Twitterze – MaPetCed