W tym roku dwudziesty siódmy krzyżyk – czy to już starość? Ktoś powie, że tak, inny, że nie, chociaż ja sam mam do tego dość ambiwalentny stosunek. Niemniej widzę sam po sobie, że im jestem starszy, tym coraz mniej potrafię się ekscytować. Tak jak kiedyś nie ekscytują mnie już na przykład Majory, chociaż jeszcze kilka lat temu na każdą taką imprezę czekałem z wypiekami na twarzy. Powtórzę więc pytanie – czy to już starość? Cóż, ja sam wolę myśleć, że to raczej zmęczenie materiału, spowodowane różnorakimi czynnikami, nad którymi chciałbym się tutaj pochylić. Nie zabraknie oczywiście porównań do innych bijących rekordy popularności gier, które wyraźnie zobrazowały w jaki sposób utrzymywać ciągły hype związany z najważniejszymi turniejami na scenie.

Zacznijmy może od... nudy. Kiedyś pojedynki, takie jak np. Astralis z Teamem Liquid czy też MIBR z FaZe Clanem budziłyby o wiele większe zainteresowanie, bo byłyby czymś wyjątkowym. W dzisiejszych czasach natomiast, gdy niemalże każdego tygodnia odbywa się jakiś międzynarodowy lan, spotkania takie nie są już żadnym świętem. To po prostu kolejna odsłona tej samej rywalizacji, która najczęściej przywodzi do głowy myśl "znowu", a nie "nareszcie". No bo ile można emocjonować się występami tych samych zawodników – magii w tym za grosz, bo co z tego, że w półfinale Majora drużyna x podejmie zespół y, skoro ich starcie na przestrzeni minionego miesiąca widziałeś już trzykrotnie? W League of Legends o czymś takim nie ma mowy, bo tam rywalizacja przez większą część roku toczy się tylko w obrębie danego kontynentu, więc mecze takiego G2 Esports z Royal Never Give Up uświadczymy co najwyżej na Worldsach lub Mid-Season Invitational. Ergo najlepsi mierzą się ze sobą tylko na tych naprawdę najważniejszych turniejach, będących podsumowaniem całego półrocza.

A wszystko dlatego, że Riot ma pełną kontrolę nad organizowanymi w swojej grze imprezami, czego akurat o Valve w przypadku CS:GO powiedzieć nie można. Bo tutaj doprowadzono do sytuacji, w której każde kolejne zawody próbują być kolejnym Majorem, fundując nam atrakcyjną otoczkę czy też najmocniejsze drużyny, ale przez to wszystko właściwy Major nie zachwyca już tak bardzo. Miałoby to wszystko może sens, gdyby wzorem Doty występy na tych eventach miały związek z późniejszym awansem na CS:GO Major Championship, gwarantując coś z gatunku swoistego odpowiednika punktów Dota Pro Circuit. Wtedy ten cały natłok zmagań związany byłby bezpośrednio z tym najważniejszym turniejem, nie stanowiąc odrębnego, niepowiązanego i odciągającego od głównego dania produktu. A tak odnoszę wrażenie, że podejście "każdy sam sobie rzepkę skrobie" paradoksalnie nie pomaga nikomu i bardziej zniechęca do oglądania kolejnych potyczek.

Major nie przyciąga już nawet pulą nagród, bo milion dolarów w kontekście najważniejszej imprezy na scenie brzmi śmiesznie, a może nawet tragikomicznie. Może nie wspominajmy już o Docie, bo jeśli przypomnimy, że podczas ostatniego The International w sumie można było wygrać 25,5 miliona dolarów, to niektórym może zrobić się naprawdę słabo. Ale już na wspomnianych Worldsach było to 6,5 miliona – nawet jeśli założymy, że w trakcie roku mamy dwa Majory, które składają się na dwa miliony dolarów, to i tak wychodzi nam kwota ponad trzykrotnie niższa od tej w LoL-u. Zresztą nie ma co szukać na obcych podwórkach. Światowe finały WESG 2017 – 1,5 miliona dolarów. ELEAGUE CS:GO Premier 2018 – milion dolarów. Finały ESL Pro League Season 8 – 750 tysięcy dolarów. Tak, tak, mili państwo, organizowane przez Valve zawody wcale nie rozbudzają wyobraźni ogromem pieniędzy, jakie można zarobić. Ba, włodarze z Chin w minionych latach przebili nawet próg miliona, chociaż na ich zawodach grywają potęgi z takich krajów, jak Tajlandia czy Algieria.

W moim wypadku to na pewno po części także obecna pozycja polski na światowym podwórku. Podczas niedawnego wywiadu dla Cybersportu (który zresztą polecam, bo mój) Piotr "izak" Skowyrski mówił o efekcie Małysza i być może podobne jest w tym wypadku. Gdyby nie sukcesy Roberta Kubicy, Formuła 1 nie byłaby transmitowana w przeszłości w telewizji naziemnej w naszym kraju, gdyby nie obecne wyniki naszej kadry skoczków narciarskich, transmisje z zawodów Pucharu Świata nie gromadziłby przed telewizorami całych rodzin, a gdyby nie legendarna wręcz pozycja Virtus.pro, to wiele osób na esport by w ogóle nie spojrzało. Teraz natomiast żyjemy w czasach, gdy Polska stała się CS-owymi peryferiami, niezdolnymi do rywalizacji z największymi. A gdy nie ma tego dreszczyku emocji związanego z grą rodzimej ekipy wśród najlepszych, to i ekscytacja całą imprezą jest znacznie mniejsza. Kiedyś VP było w absolutnym topie, dziś powstaje od nowa, a następców nie ma.

Na koniec dodam, że może to też kwestia większej świadomości. Bo kiedyś człowiek nie interesował się tym wszystkim, nie zagłębiał w tajniki sceny i nie analizował wszystkiego – po prostu siadał przed komputerem i emocjonował się kolejnymi zagraniami najlepszych zawodników świata. Tutaj wracamy więc do wieku – może to jednak starość? A może po prostu rozsądek, który nakazuje zauważyć, że hype wokół Majora był sztucznie pompowany i z upływem lat coraz bardziej widać, że turnieje Valve nie mają niczego, co odróżniałoby je w większym stopniu od DreamHack Masters czy też ESL One. Zapewne da się to jakoś zmienić, ale niedawne decyzje Valve o powiększeniu grona uczestników czy też wydłużeniu zawodów wskazują, że Gabe Newell i spółka niekoniecznie muszą zdawać sobie sprawę co dolega ich eventom. Albo gorszy scenariusz – są tego świadomi, ale niewiele z tym robią.

Śledź autora na Twitterze – MaPetCed