Siedzimy w domu i... gramy?

Dobrze pamiętam marzec 2020 roku. Był to czas wielkich zmian, bo przecież w wielu miejscach na świecie, również w Polsce, rozpoczął się lockdown. Zamknięto szkoły, uczelnie, a nawet miejsca pracy i tak naprawdę nie wiedzieliśmy, co dalej. Pewne było jedno – że zaczniemy spędzać znacznie więcej czasu w domach niż w przestrzeni publicznej.

Wydawać by się mogło, że Activision nie mogło trafić lepiej z premierą Call of Duty: Warzone, które miało zostać nową, pełnoprawną grą opartą na Call of Duty: Modern Warfare z 2019. Potężna marka, góra wydanych pieniędzy i... ludzie, którzy nie mają gdzie się podziać i co robić. 10 marca 2020 po raz pierwszy tłumy dostały dostęp do – nie bójmy się tego powiedzieć – rewolucyjnej gry wideo. Call of Duty: Warzone było całkowicie innym spojrzeniem na to, co prezentowały do tej pory flagowe produkcje battle royale, takie jak choćby Playerunknown's Battlegrounds czy H1Z1. A do tego grać można było całkowicie za darmo.

fot. Activision

Warzone okazało się strzałem w dziesiątkę. Zasady były bardzo proste, a dodatkowo rozgrywka wzbogacona została o wiele ciekawych i innowacyjnych pomysłów. Mowa tu o takich elementach jak zrzuty zaopatrzenia, walki w gułagu o powrót na pole bitwy czy świetny design mapy, Werdańska. Dodatkowo z każdym kolejnym tygodniem produkcja rozwijała się, a kolejne sezony były źródłem nowej zawartości. Do Warzone trafiały różne karabiny, mapa ewoluowała i dodawano wiele usprawnień, jak choćby linki, po których można było szybko dostawać się na wysokie obiekty. Nic więc dziwnego, że znudzeni ludzie lgnęli do produkcji jak muchy do lepu.

Dobrze robią, jest git... do czasu

Ale skoro było tak dobrze, a dziś lwia część graczy powiedziałaby, że Warzone zeszło na psy, to co się stało? Odpowiedź jest prosta – pieniądze. 13 listopada 2020 roku światu ukazała się kolejna, tradycyjna już część Call of Duty, Black Ops Cold War. Wiązało się to z końcem wsparcia dla Call of Duty: Modern Warfare, a żeby Warzone przeżyło, trzeba było coś wymyślić. Niestety powstał pomysł włączenia zawartości z BOCW do produkcji battle royale, co rozpoczęło lawinę problemów. Po pierwsze, akcja tych gier rozgrywa się w całkowicie różnych od siebie realiach, a więc mamy zgrzyt fabularny. Po drugie, jak przekonamy graczy, że nowa zawartość będzie ciekawsza od tej, z którą ci się już dobrze zaznajomili? I wreszcie po trzecie, gry te stworzone są na dwóch oddzielnych silnikach, a więc dobre przystosowanie zawartości z gry Treyarch Studios w Warzone w tak krótkim czasie pod względem technologicznym będzie graniczyło z cudem.

fot. Activision

I choć początkowo wśród graczy głosy były podzielone, to – jak to się mówi – rzeczywistość zweryfikowała. O tyle, o ile dwa pierwsze problemy, o których wspomniałem wyżej, twórcom udało się w pewnym sensie rozwiązać, tak trzeci z nich... no cóż, tragedia. Bronie z Black Ops Cold War okazały się kompletnie nieprzystosowane do gry w Warzone. Brak balansu, błędne opisy, inne statystyki. Nie oszukujmy się, wyglądało to tak, jakby ktoś skopiował zawartość jednej gry i wrzucił ją do drugiej, licząc, że nie wynikną żadne komplikacje. To właśnie wtedy do Warzone zawitała szalona meta DMR-14 i Mac-10, broni, które terroryzowały Werdańsk i śniły się graczom po nocach.

Deweloperzy rozwiązywali problemy wręcz w ślimaczym tempie. Wreszcie w okolicy drugiego kwartału 2021 Call of Duty: Warzone wydawało się już być odratowane, ale co z tego, skoro tak wielu graczy odeszło już od produkcji? Ludzie znowu wychodzili z domów, a nawet kiedy chcieli spędzić czas przed monitorem, to wizja powrotu do gry, którą zapamiętali jako zepsutą, nie napawała ich optymizmem. Przy produkcji battle royale zostali tylko ci wytrwalsi spośród fanów. I tak gra powoli sobie żyła, umierając, aż nagle...

Tym razem się uda!

Nie udało się. Pod koniec 2021 roku premierę miała kolejna gra Call of Duty, Vanguard. No i cóż, była to jedna z gorszych części tej serii w ostatnich latach, a jak można się domyślić, jej zawartość również włączono do Warzone. Mimo to ponownie pojawiła się iskierka nadziei, że nowości poczynią rewolucję. Myśleliśmy jednak, że twórcy odrobią lekcję i tym razem integracja przebiegnie bez najmniejszych problemów. Błąd. Myśleliśmy, że system do blokowania cheaterów, Ricochet Anticheat, coś da. Błąd. Myśleliśmy wreszcie, że nowa mapa, Caldera, będzie lepsza niż gorsza. No cóż, też błąd. Innymi słowy, wszystko, co potencjalnie mogło uratować Warzone, nie wypaliło.

fot. Activision

W 2022 mogliśmy jednak zauważyć zmianę strategii stosowanej przez Raven Software, studia, które opiekowało się produkcją. Zaczęto brać pod uwagę feedback graczy i organizowano spotkania z influencerami oraz portalami związanymi z CoD-em. Gra wracała powoli na właściwe tory i pod kątem gameplayu było już całkiem dobrze. Problem w tym, że mało kto chciał angażować się w produkcję, która wkrótce miała zostać zastąpiona przez zapowiedziany sequel.

I tym oto sposobem znaleźliśmy się w listopadzie 2022. Obecnie jesteśmy kilka dni po premierze Call of Duty: Warzone 2.0 i choć strzelanka ma kilka niedociągnięć, które zapewne staną się obiektem zainteresowania deweloperów w najbliższych tygodniach, to prezentuje się wyśmienicie. Warzone 2.0 to całkowicie nowe doświadczenie, któremu mimo wszystko bliżej jednak do standardowych battle royale.

A co z Call of Duty: Warzone? Obecnie serwery są wyłączone i choć twórcy zapowiedzieli, że gra ma wrócić pod koniec listopada, to przecież zakończyła się pewna era. Osobiście uwielbiałem Warzone i mimo tego, że nie podobał mi się kierunek, w którym szła z każdym kolejnym miesiącem ta produkcja, to wiernie spędzałem przy niej długie godziny. Trzeba przyznać – miała w sobie coś, co powodowało, że po jednej rundzie, bez względu na to, czy przegranej, czy wygranej, chciało się rozpoczynać kolejną. Teraz jednak czas, by zejść z tronu i ustąpić miejsca następcy. Następcy, którym będzie genialnie prezentujące się Warzone 2.0.

Śledź autora na Twitterze – Patryk Hałacz