"Co stało się w Vegas, zostaje w Vegas" mówi popularny slogan, będący modny zwłaszcza wśród wielbicieli hulaszczego trybu życia, którzy parafrazują go na różne sposoby, zmieniając tylko nazwę miasta. Tym razem jednak to, co przez ostatni tydzień miało miejsce w stolicy amerykańskiego hazardu, poszło w świat, determinując postrzeganie niektórych kwestii przez e-sportowych kibiców. Mieliśmy faworytów, którzy na DreamHacku zawiedli, mieliśmy też ekipy pełniące rolę czarnych koni nieoczekiwanie wskakujących do czołówki. Jakby na to nie patrzeć, pierwszy tegoroczny przystanek DH Masters przyniósł nam kilka rzeczy, o których się dowiedzieliśmy lub które zostały "klinicznie" potwierdzone. Postanowiliśmy wybrać i szerzej omówić pięć z nich.

TaZ to jeden z najbardziej słownych graczy w CS:GO

Możemy sobie tylko wyobrazić co czuł Wiktor "TaZ" Wojtas, gdy po wygranym przez Astralis finale Majora jeden z członków duńskiej formacji, Markus "Kjaerbye" Kjærbye, napisał, że jego skład mimo zwycięstwa, nie grał na sto procent. Trudno oczekiwać, by Polakowi było w smak, iż jego pogromcy w swojej opinii "nie pokazali wszystkiego". Zresztą, na odpowiedź Wiktora nie trzeba było długo czekać: – Bolesna porażka. Kjaerbye napisał, że Astralis nie zagrało tego finału najlepiej. Obiecuję wam z tego miejsca - zmiażdżymy was na następnych zawodach i proszę was, pokażcie wtedy pełnię swoich możliwości. Dzisiaj GG – odpowiedział TaZ za pośrednictwem Twittera i trudno nie wyczuwać tutaj odrobiny irytacji motywowanej ambicją. A to że polski gracz był zawsze ambitny nie ulega raczej wątpliwości.

Żeby nie było, że gracz znad Wisły mocny jest tylko w sieci, powtórzył on swoją deklarację także później, już podczas samych zawodów. Wtedy można było jednak patrzeć na to prężenie muskułów z lekkim przymrużeniem oka. Wszak Duńczycy przeszli przez pierwszy etap turnieju jak burza i zanosiło się, że znowu, jak pod koniec stycznia w Atlancie, mogą sięgnąć po końcowy triumf. No bo co niby mogło się nie udać, co mogło pójść nie tak? Cóż, jak się okazuje, wystarczyło, by los zetknął ze sobą Virtusów i Astralis w półfinale.

Okazało się wtedy, że z TaZa to jest nawet słowny chłopak. Jak powiedział, tak zrobił i wraz ze swoimi kolegami zafundował Skandynawom bilet powrotny z Las Vegas. Co prawda, wynik na korzyść VP to tylko 2:1, ale nie bez znaczenia jest fakt, że Polacy na wygranych przez siebie mapach rzeczywiście zmiażdżyli rywali, pokonując ich na Nuke'u do 3 oraz na Trainie do 4. Po zwycięstwie Wiktor jeszcze raz wyszedł przed zgromadzoną w hali publiczność (a to, że w MGM Grand nie było jej zbyt wiele to inna sprawa) i znów pogroził palcem, tym razem w stronę SK. – W finale chcę zagrać z SK Gaming. Przypuszczam, że Brazylijczycy są pewni siebie, a ja chcę ich zniszczyć – przyznał, nie tracąc animuszu.

I tym razem Wojtas nie kłamał! Mimo sporych problemów i dramatycznej końcówki, Virtus.pro pokonało w ostatnim meczu Latynosów, chociaż przed samym starciem też nikt raczej na nich nie stawiał. Jaki z tego wniosek? Cóż, gdybyście szukali kogoś zaufanego... Wiecie, kogoś takiego, kto nawet nie musi zarzekać się na słowo harcerza, bo bezgranicznie wiesz, że mówi prawdę to uderzajcie do Wiktora "TaZa" Wojtasa.

Zachłanność nie popłaca

Noc z niedzieli na poniedziałek mogła być szczególnie obfita dla Duńczyków. Aż dwie formacje mające w swoich składach właśnie Skandynawów dotarły do półfinału DreamHacka, a szczęście i dobry układ drabinki sprawiły, że mieliśmy szansę na koniec dnia oglądać duński finał. Czy może być piękniejszego niż bratobójczy pojedynek w decydującym spotkaniu wielkiej imprezy? Oczywiście, że nie, bo w tle mamy wtedy jeszcze dodatkowy podtekst, dodający całej rywalizacji szczególnego smaczku, i możliwość wyłonienia piątki, która na chwilę obecną dominuje w kraju. Wystarczyło tylko wygrać mecze półfinałowe, ale jako że, zgodnie ze starą maksymą, "chytry dwa razy traci" duńska scena CS:GO w piątkowy wieczór opuszczała Vegas z pustymi rękami.

Miało być wielkie święto, a była żałoba narodowa. Bolesna tym bardziej, że do momentu półfinałowych porażek, obie ekipy prezentował się naprawdę dobrze. W North Emil "Magisk" Reif karał jak szalony, pokazując miejsce w szeregu m.in. zawodnikom Gambit Esports, zaś Peter "dupreeh" Rothmann z Astralis świetnie zastępował gorzej dysponowanego Nicolaia "dev1ce'a" Reedtza. Wszystko wyglądało nieźle i zarówno jedni jak i drudzy byli na najlepszej drodze, by trafić na siebie dopiero na samym końcu.

Kategoryczne "nie", które padło z polskich i brazylijskich ust, brutalnie pozbawiło jednak Danię marzeń o zawłaszczeniu finału. Oczywiście, cała sprawa nie umniejsza niczego skandynawskim graczom, w Stanach Zjednoczonych wielokrotnie pokazali, że należą obecnie do czołówki światowego Counter-Strike'a. Wystarczyło tylko nie być tak zachłannym...

Z tej mąki NiP-u nie będzie

Ile jeszcze musi wody upłynąć w rzece Saltsjön, by włodarze Ninjas in Pyjamas podjęli wreszcie męską decyzję o zmianach w składzie? A są one potrzebne niewątpliwie. Ostatnie wyniki drużyny to już nie zwykłe ostrzeżenie, to rozpaczliwe wołanie o pomoc połączone z nadawaniem alfabetem Morse'a komunikatu "S.O.S.". Szwedzi prawie cały ubiegły rok mogli spisać na straty i, szczerze mówiąc, nie zanosi się, by tym razem miało być inaczej. Kibicom skandynawskiej formacji zalecamy zatem zaopatrzyć się w sporą ilość środków przeciwbólowych, przydatnych gdy w przyszłości od gry ich ulubieńców rozbolą zęby.

Wszystko posypało się po odejściu Aleksij "allu" Jalliego. Fiński zawodnik był godnym sukcesorem tradycji snajperskich, zapoczątkowanych wcześniej przez Robina "Fifflarena" Johanssona i Mikaila "Maikelelego" Billa. Żeby było jasne, powolny upadek NiP-u zaczął się wcześniej, ale w okresie, gdy allu grał z czwórką Szwedów, drużyna prezentowała jeszcze jakiś poziom i osiągała w miarę przyzwoite wyniki. Niestety, nadszedł grudzień 2015 roku, a przygoda Jalliego ze Szwecją zakończyła się.

Niedopowiedzeniem byłoby też stwierdzenie, że fatalna i stale pogarszająca się forma Ninjas to tylko wina nowego "piątego", Jacoba "pytha" Mourujärviego. Złośliwi mogliby powiedzieć, że trudno obwiniać 23-latka, skoro większą część swojej kariery w Ninjas in Pyjamas spędził dotychczas w gabinetach lekarskich, ale nie o to tutaj chodzi. Wszak to nie przez pytha Christopher "GeT_RiGhT" Alesund, żywa legenda CS-a, zapomniał nagle jak się strzela, a Adam "friberg" Friberg nie gra na bananie tak jak przed laty. Problem jest o wiele bardziej złożony i zapewne o wiele głębszy. Na tyle, że trudno tak naprawdę zewnętrznemu obserwatorowi stwierdzić co może nie działać. No ale coś ewidentnie nie działa.

Przyjrzyjmy się - tylko w ciągu ostatnich sześciu miesięcy NiP nie zakwalifikował się na finały 2. sezonu ligi ECS, odpadł tuż po fazie grupowej 2. sezonu ELEAGUE oraz równie szybko zakończył swój udział w niedawnym DreamHack Masters Las Vegas 2017. No i nie można zapominać o najważniejszym - braku awansu na ELEAGUE Major 2017. Tak, tak, Szwedów po raz pierwszy w ich historii zabrakło na współtworzonej przez Valve imprezie, co już samo w sobie powinno stanowić dobitny argument za zmianą. Nie zmieniają tego nawet sukcesy podczas IEM Oakland czy ligi StarLaddera. Jakby tak się głębiej zastanowić to można dojść do wniosku, że skandynawska piątka chce może, wzorem Virtus.pro, ten kryzys przetrwać, by niczym feniks z popiołów "wrócić silniejszą". Różnica polega na tym, że nawet w swoim najsłabszym okresie Polacy notowali o wiele lepsze wyniki.

Fnatic nie jest już magiczne

Nie opuszczamy szwedzkiego poletka, ale przenosimy się do drugiej targanej problemami formacji. Ostatni czas to dla Fnatic okres burzliwy, w którym jedni gracze odchodzą tylko po to, by już po chwili powrócić. A przecież był to materiał na idealny film z gatunku tych klasy C - drużyna pełna rozumiejących i szanujących się ludzi dominuje wszystkich, nie ma na nią mocnych, a kolejne tytuły wpadają na konto jak szalone. Następnie jednak coś się psuje, perfekcyjnie naoliwiona maszyna przestaje działać, a w składzie dochodzi do rozłamu. A potem nic już nigdy miało nie być takie samo. Ech, można się wzruszyć.

Ale gdy w sierpniu ubiegłego roku trzech graczy Fnatic, stanowiących dotychczas trzon formacji, zdecydowało się zdezerterować do GODSENT, można było odnieść wrażenie, że kończy się pewna epoka. Od tego momentu Olof "olofmeister" Kajbjer i Dennis "dennis" Edman mieli stworzyć nowy zespół, zaś Robin "flusha" Rönnquist, Jesper "JW" Wecksell oraz Freddy "KRiMZ" Johansson zamierzali częściowo odtworzyć ekipę, w której przyszło im grać już w 2014 roku. Jako pierwszy pękł KRiMZ, który z łatką syna marnotrawnego wrócił już po dwóch miesiącach. Pozostała dwójka potrzebowała nieco więcej czasu, przeznaczonego na otrzymywanie kolejnych kopniaków od życia. Projekt "GODSENT" okazał się kompletnym niewypałem, zaś JW i flusha zdecydowali się ponownie przywdziać barwy Fnatic. Mogło być już tylko lepiej, prawda?

Szykował się powrót fantastycznej piątki, która jedną pauzą taktyczną jest w stanie odwrócić losy każdego meczu, która pewnością siebie połączoną z arogancją jest w stanie stłamsić nawet najagresywniej grające drużyny. Tak było kiedyś, ale w Las Vegas nic z tego nie zobaczyliśmy. Cały ten okres rozłąki sprawił, że Szwedzi zatracili gdzieś swoją magię, przez którą niektórzy ich uwielbiali, a większość sceny nienawidziła. Ktoś powie "nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków, oni dopiero się zgrywają". I słusznie! Niemniej już teraz można z lekką dozą pewności przyjąć, że to nie będzie to samo. Takie romantyczne powroty rzadko kiedy bywają udane, a zwykle są po prostu żerowaniem na sentymencie i niespełnionych marzeniach. Skandynawom życzmy jednak jak najlepiej, wszak miło byłoby zobaczyć znowu Fnatic takim, jakim było kilkanaście miesięcy temu.

Ameryka Północna nadal sto lat za Europą

0/2 i 0/3. Te ułamki nie przedstawiają ile razy w opublikowanych przez siebie tekstach autor tego felietonu nie popełnił ani jednego błędu. To wykaz tego, ile zespołów z Ameryki Północnej awansowało do fazy play-off na dwóch dużych tegorocznych turniejach. Zero, wielkie okrągłe zero. Ani na Majorze, ani na DreamHack Masters żaden skład spod znaku bielika nie był w stanie chociażby wyjść z grupy. Bilans przykry, a jeśli dodamy do tego, że obie te imprezy odbywały się właśnie na amerykańskiej ziemi to otrzymamy pełny obraz tego, jak obecnie prezentuje się sytuacja CS-a w NA. A prezentuje się nie najlepiej.

Tak, tak, nadal wszyscy pamiętamy ligi ECS oraz ELEAGUE, podczas których wszystkich zachwyciło OpTic Gaming. Także triumf Cloud9 w ESL Pro League to jeszcze dosyć świeża sprawa, której nie można pominąć. No ale co poza tym? Nic, bo wyżej wspomniane sukcesy to tylko jednostkowe przypadki, które są bardziej wyjątkami potwierdzającymi regułę. Scena północnoamerykańska z każdym rokiem coraz bardziej odstaje od europejskiej i fakt ten nie ulega wątpliwości. Jedynie SK Gaming, które zmuszone było zamienić Brazylię na Stany Zjednoczone, ratuje jeszcze imię tamtego rejonu świata. Jednak o ile wiem w SK nie występuje żaden Amerykanin lub Kanadyjczyk, prawda?

Tu już nie ma możliwości tłumaczenia się jet lagiem czy długotrwałą podróżą. Jankesi grali u siebie, a i tak zawiedli oczekiwania (nielicznych) kibiców. Powiedzmy to sobie wprost - małe są szanse, by tamtejsze formacje jakkolwiek nawiązały rywalizację ze Starym Kontynentem. Powodów jest kilka. Po pierwsze, to właśnie w Europie znajduje się większość czołowych ekip świata, które praktycznie każdego tygodnia mierzą się ze sobą w regionalnych ligach czy też różnego rodzaju zawodach. To z kolei wymusza na nich konieczność ciągłego doskonalenia się, podnoszenia poziomu umiejętności i gry taktycznej. Tego nie uświadczymy w NA, gdzie poza pojedynczymi składami mamy tak naprawdę do czynienia z drużynami, które poważnego Counter-Strike'a nigdy nawet nie powąchały. Pat, chciałoby się rzec.

Śledź autora tekstu na Twitterze - MaPetCed