W naszym kraju zwykło się dość prześmiewczo tytułować piłkarską Ekstraklasę mianem "najlepszej ligi świata". I choć, oczywiście, do czołówki naszej najwyższej polskiej klasie rozgrywkowej jest bardzo daleko, to mimo tego cieszy się ona sporą popularnością i oddaniem setek tysięcy fanów. Dlaczego? Bo jako naród lubimy to, co nasze. I to nierzadko decydując się na obejrzenie w telewizji meczu rodzimej ligi, kosztem zagranicznych spotkań. Podobna sytuacja ma miejsce w krajowym Counter-Strike'u. Pomimo faktu, że polska scena od wielu miesięcy nie zalicza się do grona najlepszych na świecie, ciągle elektryzuje fanów, a starcia najbardziej rozpoznawalnych marek znad Wisły, przyciągają ogromne rzesze kibiców przed monitory.

Analogii do piłkarskiej Ekstraklasy w tym artykule będzie jeszcze sporo. Już na start w oczy rzuca się minimum kilka podobieństw między rozgrywkami na murawie a tymi w wirtualnym świecie. Pierwszym z nich i zarazem dość oczywistym, jest nieprzewidywalność. Bo zarówno w przypadku jednych, jak i drugich rozgrywek, przyjęło się dość powszechne stwierdzenie "tutaj każdy może wygrać z każdym". I faktycznie nie ma w nim żadnej przesady, a najlepszym dowodem są same wyniki. Ciężko bowiem racjonalnie wytłumaczyć postawę chociażby AGO Esports, które po wypuszczeniu z rąk niemal pewnej wygranej z Virtus.pro, kilka dni później doznaje porażki z Izako Boars, czyli rywalem, z którym wygrywanie jeszcze kilka miesięcy temu nie stanowiło dla Jastrzębi większego problemu. Nic dziwnego, że znaczną część 2018 roku eksperci od krajowego CS-a spędzili na analizie i próbie wyłonienia kolejności między najbardziej rozpoznawalnym tercetem zespołów z Polski.

Jeśli już o najlepszej trójce mowa, to tak w przypadku Ekstraklasy, jak i wszelakich zestawień w CS:GO, zazwyczaj na podiach widujemy te same ekipy. Raczej mało kto wyobraża sobie ligowe podium bez Legii, Jagiellonii czy Lecha, zresztą podobnie w sporcie elektronicznym, gdzie Virtus.pro, AGO Esports i Team Kinguin rok w rok dystansują cały peleton polskich ekip. Tuż za ich plecami zachodzi zjawisko, które z czystym sumieniem możemy nazwać kolokwialnie "młynem". Częste przetasowania w składach formacji to coś absolutnie normalnego, co więcej, te bardzo często zachodzą właśnie między składami znajdującymi się tuż za prowizorycznym pudłem. Bardzo dobra końcówka lata i początek jesieni 2018 w wykonaniu PACT-u sprawiły, że coraz więcej osób uwierzyło, że niebawem możemy mieć nie trzy, a cztery solidne drużyny. Niestety, los finalistów ostatniej edycji ESL Mistrzostw Polski był chyba z góry przesądzony. Po kilku miesiącach przyjemnej dla oka gry i walki z najlepszymi w Polsce, maszyna przestała trybić. I oczywiście jako środek naprawczy zastosowano transfery.

Molsi
fot. ESL

Dużym wsparciem kibiców od samego początku istnienia cieszył się zespół zarządzany przez Piotra "izaka" Skorywskiego. Izako Boars, bo o tej organizacji mowa, stało się jednak symbolem niestabilności i licznych konfliktów i problemów wewnątrz zespołu. Swoje pięć minut miał także x-kom team, ale i tu po okresie dobrych wyników na arenie krajowej i sporadycznych występach na scenie europejskiej, znów wróciła mierność i zaczęło się gorączkowe szukanie winnych takiej sytuacji. Niestety, cierpliwości wobec zawodników polskim organizacjom brakowało, niczym ekstraklasowym klubom wobec trenerów. Bo o ile jeszcze w piłce gorączkowe zmiany w składach ograniczają dwa okienka transferowe w ciągu roku, tak w przypadku esportu nie ma już żadnych zahamowań. Najbardziej skrajnym przykładem może być Pompa Team, który w ciągu kilku miesięcy potrafił kilkukrotnie zmienić swój line-up, narażając się tym na niemałą szyderę ze strony społeczności. Ostatecznie poszukiwania idealnych zawodników spełzły na niczym, bo pod koniec ubiegłego roku organizacja zrezygnowała z dywizji CS:GO.

Na początku artykułu celowo nie chciałem wyciągać największych dział, jednak pierwszym podobieństwem pomiędzy Ekstraklasą i polskim CS-em, które przyszło mi do głowy przed pisaniem tego tekstu, były występy na scenie międzynarodowej. Kibice rodzimych klubów piłkarskich przywykli już do faktu, że jesienna odsłona europejskich pucharów kończy się dla nich jeszcze latem, a w kwalifikacjach do drugoligowych zmagań w Lidze Europy biją nas przedstawiciele Kazachstanu czy Luksemburga. Nic dziwnego, że naszej ligi, jak i samych zespołów, na próżno szukać w czołówkach światowych zestawień. Podobna rzecz ma się naturalnie w przypadku specjalistów od strzelanki ze stajni Valve. W prestiżowym rankingu HLTV wśród najlepszych 30 drużyn od dawna nie ma żadnego przedstawiciela kraju znad Wisły. Nie bierze się to oczywiście z niczego. Dość powiedzieć, że największym sukcesem polskich formacji w 2018 roku było zwycięstwo Teamu Kinguin na DreamHack Open Montreal z pulą nagród wynoszącą nierobiące na nikim wrażenia 100 tysięcy dolarów.

Musimy więc żyć historią. I tak jak kibice Legii z wypiekami na twarzy wspominają występy Wojskowych w elitarnych rozgrywkach Ligi Mistrzów, a fani Białej Gwiazdy sięgają głęboko pamięcią, by powspominać regularne potyczki Białej Gwiazdy w Pucharze UEFA czy prestiżowe pojedynki w kwalifikacjach do pucharów ze światowymi potęgami, tak esportowi zapaleńcy marzą o cofnięciu się do czasów, gdy Virtus.pro z dumą reprezentowało nasz kraj na największych międzynarodowych turniejach, sięgając chociażby po jedyny w historii triumf na Majorze podczas ESL One Katowice 2014. Oczywiście, gdyby przyrównać największe sukcesy VP, to w zestawieniu z osiągnięciami piłkarskich marek spokojnie mogłyby rywalizować z takimi firmami jak Real Madryt, FC Barcelona czy Manchester United. Od ostatniego znaczącego triumfu rosyjskiej organizacji z Polakami w składzie minęły jednak prawie dwa lata, ale w bardzo młodym esporcie jest to kawał czasu. Nie bez powodu mówi się przecież, że w sporcie elektronicznym wszystko dzieje się siedem razy szybciej.

fot. DreamHack/Robert Paul

Mimo wszystkiego, co wymieniłem powyżej, fani nie obrażają się na esport. Choć naturalnie w komentarzach nierzadko spotkamy wybitnie krytyczne opinie, tak jednak po każdym, nawet najmniejszym zrywie danej ekipy, w mgnieniu oka odżywają wspomnienia i nadzieje na lepszą przyszłość. Czemu się zresztą dziwić. Chyba każdy z nas może przyznać, że zakochać się w sporcie elektronicznym jest wyjątkowo łatwo. Kto raz spróbował, ten z pewnością nie żałuje. Ciężko więc jest wydrzeć z serca człowieka coś tak bardzo głęboko zakorzenionego. Dlatego też po przełomowym 2017 roku, kiedy obraz światowego CS-a w oczach fanów polskich fanów mocno się zaburzył, przyzwyczailiśmy się, że jest, jak jest. I być może strasznie drażni nas, gdy formacje stanowiące czołówkę sceny w naszym kraju, jadą na zagraniczny turniej, by po dwóch spotkaniach wrócić do domu, przegrywając jednocześnie z zespołami, których nazwy przeciętnemu odbioru nie mówią za wiele. I jakkolwiek smutno wygląda Major rozgrywany na naszej ziemi bez rodaków, tak ciągle w kilkadziesiąt minut potrafimy wykupić wszystkie wejściówki na to wydarzenie, bo w całej tej zabawie rozchodzi się o więcej niż tylko wspieranie poszczególnych drużyn. Chodzi o pasję.

A pasjonatami jesteśmy wszyscy, bez dwóch zdań. Nie bez powodu to właśnie w stolicy Górnego Śląska odbywa się najważniejsza rangą impreza w Counter-Strike'u. Nie bez przyczyny organizatorzy, obserwatorzy czy sami zawodnicy tak pozytywnie wypowiadają się o fanach znad Wisły. W naszym kraju przyjęło się bardzo mocno zakorzenione pojęcie wspierania tego, co polskie. I nic dziwnego, że Intel Extreme Masters w Katowicach jest dla nas niczym święto narodowe. Nie zaskakuje też fakt, że 40 tysięcy osób jednocześnie ogląda starcie nowego składu Virtus.pro z AGO Esports. My po prostu kochamy naszą scenę, bez względu na to w jak głębokim kryzysie jest. I niech ktoś odważny wybierze się na Łazienkowską 3 i zapyta fanów z "Żylety", dlaczego są na każdym spotkaniu ich drużyny. Nie dla pięknego futbolu, przebojowych akcji czy głośnych nazwisk. Dla atmosfery. Bo nikt inny jak my, nie potrafi zrobić  takiej otoczki wobec czegoś, co dla osoby z zewnątrz będzie czymś zupełnie przeciętnym.

Śledź autora na Twitterze – RobinEsport