Czym w ostatnich tygodniach żyje polska scena Counter-Strike'a? Cóż, mieliśmy powrót na światowe salony 32-latka, mieliśmy też triumf 33-latka w krajowych mistrzostwach. I to na dobrą sprawę tyle z ciekawszych informacji – specjalnie obficie nie było, ale nie to jest najgorsze. Bo przecież wyraźnie po oczach bije fakt, że nadal mówimy o graczach już po trzydziestce, którzy, jak to się ładnie mówi, są już prawie po drugiej stronie rzeki swoich esportowych karier. Ale musimy cieszyć się ich osiągnięciami, bo następców zbytnio nie ma, i, co gorsze, zbytnio też nie zanosi się, by mieli się pojawić. A przecież Filip "NEO" czy też Wiktor "TaZ" Wojtas wiecznie grać nie będą.

Przez wiele lat polski kibic nie miał powodów do narzekań. Mieliśmy co prawda tylko jeden skład na światowym poziomie, ale dostarczał on kolejne tytuły czy sukcesy na tyle regularnie, że nikomu to specjalnie nie przeszkadzało. No chyba że tym, którzy mieli chęć nieco ponarzekać, gdy akurat Virtus.pro zanotowało jakąś spektakularną wpadkę, co przecież się zdarzało. Ale potem znowu wszystko było dobrze, bo VP stanęło np. na podium albo coś wygrało, któryś z zawodników zebrał pochwały. Schody zaczęły się, gdy na tym trwalszym niż ze spiżu pomniku zaczęły pojawiać się coraz poważniejsze rysy, a mit wielkiej rodziny powoli odchodził w zapomnienie. Wtedy się zaczęło – na Virtusów wylała się fala mniej lub bardziej zasłużonej krytyki, chociaż trudno nie odnieść wrażenia, iż była ona spotęgowana faktem, iż poza podopiecznymi Jakuba "kubena" Gurczyńskiego nie mieliśmy nikogo innego.

Niby gdzieś tam w tle było ESC Gaming/Gamer2/Lounge Gaming/Team Kinguin, ale... Właśnie, tło to bardzo dobre słowo. Mimo że zespół ten nosił przez wiele lat miano drugiego w kraju, to nie da się ukryć, że o poziom Virtus.pro nigdy się nawet nie otarł i o jakiejkolwiek regularności w jego wykonaniu nie było więc mowy. Zostaliśmy więc ze starzejącymi się legendami, które swój najlepszy czas przeżywały na przełomie ery CS-a 1.6 i CS:GO, a które wspólnie nie były w stanie niczego nam już dać. NEO, TaZ i pashaBiceps albo zdążyli przekroczyć trzydziestkę, albo się bardzo do niej zbliżyli, chociaż pod pewnymi względami można było odnieść wrażenie, że się nieco zatrzymali. Niestety nie w procesie starzenia się, a w swoim podejściu do gry, bo to, co sprawiało, iż VP w 2014 czy 2015 roku znajdowało się w topie, w 2017 czy 2018 roku nie miało już prawa bytu.

Nie było więc już drużyny, pozostała tylko legenda. Legenda, którą żyjemy do dziś, bo nie mamy też za bardzo wyboru. Od permanentnego rozpadu starego Virtus.pro minęło już pół roku, a tymczasem obecnie na arenie międzynarodowej obecni są tylko NEO i TaZ – ten pierwszy walczy o stały angaż w FaZe Clanie, drugi natomiast sięgnął ze swoim Aristocracy po mistrzostwo Polski i dziś ma szansę dostać się na DreamHack Masters Malmö. Są to, można powiedzieć, sukcesy na miarę naszych czasów, bo jeszcze za czasów VP uznalibyśmy coś takiego za miłą niespodziankę, a obecnie to jedyny powód do radości. Co gorsza, dają nam go zawodnicy, którzy teoretycznie powinni powoli ustępować miejsca młodszym, ale problem polega na tym, że nie za bardzo jest komu ustępować.

Nieco zmarnowanym pokoleniem jest na pewno wspomniane ESC/G2/Lounge/Kinguin. Swego czasu bardzo dużo sobie po tamtej formacji obiecywano, w końcu zagrała ona nawet na Majorze! Kolejne lata udowodniły jednak, że był to szczyt i dziś SZPERO ma już 28 lat, innocent niedługo będzie miał 26, zaś MINISE i rallen to już 25-latkowie. Zawodnicy doświadczeni, obyci, ale żadnego z nich legendą nie nazwiemy, bo i nie ma ku temu przesłanek. Zatrzymaliśmy się więc na 2015 czy 2016 roku, bo tam należy szukać niemalże ostatnich naprawdę przyjemnych wspomnień związanych z polskim CS:GO. Potem z reguły jest tylko frustracja, szukanie pozytywów i godzenie się z losem. Pal licho, gdyby były perspektywy, że w najbliższym czasie się to zmieni, a w kraju pojawi się ktoś, kto z całą pewnością będzie mieć papiery, by za kilka lat nazwać go nowym NEO czy też nowym pashą.

A tymczasem większość młodych, na których liczyliśmy, zdążyła się już odbić od gry. I to nie takiej naprawdę poważnej na najwyższym światowym poziomie, ale dla niektórych zbyt karkołomny okazał się przeskok z roli utalentowanego nastolatka do funkcji ważnego członka drużyny. Liczyliśmy na Goofy'ego, którego tymczasem odpalono w x-kom teamie. Spore nadzieje wiązano z Sobolem, ale ten nie przekonał do siebie ani Teamu Kinguin, ani też Virtus.pro. A Patitek... cóż, tutaj komentarz jest zbędny. Żeby nie było – nadal mamy młodych graczy, którzy nieźle rokują. Jest Dycha, są Vegi i snatchie, nadal młody jest MICHU, a przecież i wspomniani wcześniej zawodnicy (poza Patitkiem, który z uwagi na VAC-a o poważniejszej karierze może raczej zapomnieć) mogą jeszcze odpalić. Tylko, że to nadal wszystko pozostaje w sferze "być może". Nadzieje, żadnych realnych przesłanek. Mamy tylko nadzieję.

I to tą nadzieją pozostaje nam się karmić pomiędzy meczami jednego i drugiego z weteranów. Nie mamy perspektyw na nowe legendy, bo te przecież tworzą się latami równej gry na najwyższym światowym poziomie. W Szwecji za legendy uchodzą zawodnicy Fnatic, którzy znajdują się w przedziale 24-27 lat. W Danii jest Astralis, w szeregach którego znajdziemy przecież 21-23 latków. Nawet MIBR, którego gracze są na scenie, zdawałoby się, od zawsze, to m.in. 24-letni coldzera i TACO. Przed nimi jeszcze kilka lat gry, kilka szans na powiększenie i tak imponujących gablot z trofeami, a jednocześnie sporo okazji, by wychować sobie następców. Tymczasem my nadal będziemy obserwować 30-parolatków, bo młodsi nie zdołali się wychować. I nie wiadomo czy jeszcze zdołają.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn