Jakkolwiek górnolotnie to nie zabrzmi, żyjemy w okresie przemian. W okresie, w którym osoby “z zewnątrz” coraz rzadziej utożsamiają esport z “graniem w gierki”, dostrzegając w całym tym przemyśle szansę na ogromny zarobek i kreowanie emocji. Wielkie firmy wchodzą do branży, jednocześnie promując ją poza wąskim jak na światowe standardy gronem kibiców i kreując wizję lepszego jutra. Wygląda to pięknie, ale nie wszyscy chcą iść z postępem – trochę to wygląda tak, jakby niektórzy zatrzymali się na dawnych czasach, gdy wszystko było o wiele mniej sformalizowane i nieco chałupnicze.

Tytułem wstępu przypomnijmy, że kilka lat temu WESA wprowadziła zasadę, zgodnie z którą dany podmiot nie mógł posiadać więcej niż jednej organizacji. Z uwagi na ten przepis rykoszetem oberwały też drużyny-akademie, ale ten krok zwyczajnie należało podjąć. Wyobraźmy sobie sytuację, w której w finale Majora mierzą się ze sobą Virtus.pro i Natus Vincere. Albo, że o losach awansu na ważny turniej zadecydować ma mecz Fnatic z Fnatic Academy. Niezależnie od tego, jaki padłby wynik, znalazłby się ktoś, kto dopatrzyłby się jakichś machlojek, a to na pewno nie poprawiłoby atmosfery wokół Counter-Strike'a czy też esportu w ogóle. Prewencyjnie więc wprowadzono zasadę, dzięki której do takich pojedynków nigdy nie dojdzie – wszyscy są więc czyści i nie ma się do czego przyczepić. Tak to wygląda za granicą, a jak wygląda w Polsce?

Ano wygląda tak, że w finale pierwszego etapu Polskiej Ligi Esportowej naprzeciwko siebie stanęły devils.one oraz DV1 Scouting Grounds. Skrót DV jest oczywiście nieprzypadkowy i wywodzi się właśnie od nazwy "devils", a to dlatego, że mowa tutaj o drużynie-akademii organizacji Macieja "sawika" Sawickiego i Viktora Wanliego. Konflikt interesów? Jak cholera. Oczywiście nie twierdzimy, że ktokolwiek maczał palce w ustalaniu wyniku tego meczu, bo wygrana pierwszego składu nad zawodnikami z akademii specjalnie zaskakująca nie była, ale sam fakt rozegrania takiego pojedynku podczas nomen omen jednej z ważniejszych lig w kraju skłania do refleksji – czy z esportem na pewno wszystko jest w porządku?

Tym bardziej że w minionych tygodniach nie był to odosobniony przypadek, a kolejną tego typu sytuację mogliśmy zaobserwować przy okazji dopiero co zakończonych kieleckich eliminacji do GG League 2019. Tam o awansie z grupy B przesądzić miało starcie pomiędzy Actina PACT a Warriors Teamem. Co łączy te formacje? Poza tym, że obie pochodzą z Polski, obie mają w swoich nazwach litery A, a w ich logach znajdziemy kolor czarny, to ponadto mają one tego samego właściciela – Marcina "padre" Kurzawskiego. Zatem i tutaj mamy do czynienia z sytuacją, do której nigdy nie powinno dość, a jednak ktoś pozwolił, by miała ona miejsce.

Teoretycznie powyższym niejednoznacznym sprawom powinien przeciwdziałać regulamin, ale ten niekoniecznie zawsze spełnia swoją funkcję. Ale to też żadna wymówka, bo coś takiego regulować powinien czysty zdrowy rozsądek. Nie chodzi o to, że ktoś rozdawał punkty pod stołem albo kazał jednej ze swoich ekip przegrać – na coś takiego dowodów nie ma i, szczerze mówiąc, nie podejrzewamy, by coś takiego miało miejsce. Chodzi o fakt, że obecna sytuacja dała podstawy do tego, by ktokolwiek w ogóle miał podstawy założyć, że ze wspomnianymi wcześniej spotkaniami coś było nie tak. A tak być nie powinno. Nie powinniśmy sami kreować wydarzeń, które mogą trafić nie tylko w organizatora, ale bezpośrednio w całą branżę. A przecież okoliczności, w których dwie drużyny tego samego właściciela walczą między sobą na dość prestiżowym w skali kraju turnieju, pokazują jak daleko nam jeszcze do profesjonalizmu.

Wszyscy przecież śmialiśmy się, gdy kilka sezonów temu Piotr "izak" Skowyrski był w Polskiej Lidze Esportowej jednocześnie komentatorem, właścicielem jednej drużyny oraz graczem innej. Wiele osób podnosiło larum, gdy PRIDE uczyniło z SEAL Esports swoją akademię, słusznie protestując przeciwko takim niejasnym sytuacjom. Od obu opisanych spraw minęło już wiele czasu, ale wydarzenia podczas PLE i GG League pokazują, że nadal niewiele się zmieniło. Dążymy do profesjonalizacji i pod wieloma względami na pewno jest lepiej, ale nadal wykładamy się na najprostszych sprawach, takich jak TRANSPARENTNOŚĆ. Niekoniecznie taka, ustalana przez regulaminy, bo tutaj wystarczy zwykły zdrowy rozsądek i umiejętność wybiegania myślami w przyszłość. A tak opisane powyżej wydarzenia z transparentnością zbyt wiele wspólne nie mają.

A przecież inni już dawno dostrzegli groźby związane z tego typu zamieszaniem. Weźmy nawet pod uwagę LCS i LEC, czyli dwie najważniejsze ligi na scenie League of Legends – tam przecież nie ma mowy o tym, by dany podmiot posiadał dwie różne drużyny na tym samym poziomie rozgrywkowym. To właśnie z tego powodu kilka lat temu Fnatic musiało odsprzedać slot, który Fnatic Academy wywalczyło za pośrednictwem nieodżałowanej pamięci Challenger Series. Zresztą, przykłady płyną nawet spoza esportu, bo nawet UEFA, by uniknąć nieporozumień, zabrania tego typu praktyk w swoich rozgrywkach. A że nie zawsze skutecznie, o czym świadczy przykład RB Lipsk i RedBull Salzburg, to już inna sprawa. Tak czy inaczej, zapis dotyczący takich sytuacji istnieje i, o ile ktoś zręcznie nie ominie go za pomocą prawniczych wygibasów, jest on przestrzegany. Przykład płynie więc z góry.

Kilka lat temu ówczesny selekcjoner piłkarskiej reprezentacji Polski, Leo Beenhakker, wspominał w przenośni o drewnianych chatkach, w których my, jako Polacy, mieliśmy się mentalnie zamknąć. Da się to przełożyć na esportowe poletko, bo i my wszyscy, jako osoby kreujące esport, staramy się z tych naszych drewnianych chatek wyjść, ale gdy przychodzi co do czego, to okazuje się, że i tak nadal jesteśmy sto lat za Murzynami.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn