Bez wątpienia wsparcie fanów od zawsze było nieodłącznym elementem wydarzeń sportu tradycyjnego. Wielokrotnie można było usłyszeć z ust samych zawodników, że doping kibiców poniósł ich do wygranej, a rywalowi wsłuchującemu się w przeraźliwe gwizdy drętwiały nogi. W esporcie z takim zjawiskiem spotykamy się rzadko, by nie powiedzieć, że prawie w ogóle. No bo jaki sens ma skandowanie wniebogłosy nazwy swojej ulubionej drużyny, skoro reprezentujący ją gracze i tak nałożone na uszy mają wygłuszacze, a niekiedy siedzą nawet w dźwiękoszczelnych budkach? To jednak myślenie dość archaiczne, wszakże na trybunach podczas zmagań czołowych drużyn CS:GO coraz częściej pojawiają się zwyczaje rodem ze spotkań piłkarskich czy siatkarskich.

Odnoszę wrażenie, że wraz z rozpędem tego typu zachowań coraz bardziej emocjonalnie do występów przed lokalną publicznością podchodzą sami gracze. I choć zazwyczaj ci nie są w stanie usłyszeć dopingu kibiców zgromadzonych w arenie, to z pewnością odczuwają ich obecność innymi zmysłami. Po samych wypowiedziach wielu zawodników możemy wywnioskować, że zagranie na głównej scenie jest czymś wyjątkowym, a emocje, jakie się z takowym występem wiążą, zostają w ich pamięci na długo. I bez cienia wątpliwości podobne rozumowanie stosują sami fani. Bo skoro wybierasz oglądanie zawodów w arenie zamiast przed monitorem, to chcesz przeżyć ten czas w wyjątkowej atmosferze.

Przykładów niebywałych i niespodziewanych wyników osiągniętych przez zespoły grające przed własną publicznością w sporcie tradycyjnym jest sporo. Okazuje się jednak, że sport elektroniczny wcale nie zamierza być w tej dziedzinie gorszy, a najlepszym tego dowodem jest odrodzenie się niczym feniks z popiołów G2 Esports podczas zakończonej w niedziele ESL Pro League. Grą Francuzów zachwycał się cały świat i choć w Montpellier zabrakło najwyżej notowanej piątki znad Sekwany, Teamu Vitality, reprezentanci G2 przez trzy dni zapewniali swoim rodakom niebywałe przeżycia, dając im powody do dumy z gry swoich ulubieńców. Sud de France Arena w trakcie play-offów wielokrotnie wybuchała radością, bo faworyzowana przez publiczność drużyna zaszła aż do samego finału, dokonując czegoś, czego nie przewidywali najwięksi francuscy optymiści.

fot. ESL/Helena Kristiansson

To oczywiście nieodosobniony przypadek. Podobne historie miały już miejsce w przeszłości – wystarczy sięgnąć pamięcią chociażby do ubiegłorocznej edycji ESL One Cologne, gdzie taki sam wynik jak G2 we Francji osiągnęło BIG. Sam miałem przyjemność być aktywnym uczestnikiem tych wydarzeń, a z uwagi na brak polskich ekip na turnieju postanowiłem wesprzeć gospodarzy. I nie żałowałem, bo zabawa była naprawdę przednia, zresztą do dziś na myśl o tłumie skandującym "smooooooooya" robią mi się ciarki na plecach. Owen "smooya" Butterfield i spółka osiągnęli w katedrze Counter-Strike'a wynik zdecydowanie ponad stan. Od tamtej pory zresztą próżno szukać powtórki takiego osiągnięcia, bo drużyna zza naszej zachodniej granicy raczej nie brylowała formą. Kto wie, może kolejne odrodzenie znów nastąpi na własnej ziemi już za nieco ponad tydzień?

Grzechem byłoby nie wspomnieć także o polskich fanach. O magii katowickiego Spodka powiedziano już naprawdę wiele. "Spodek odleciał" to jednak już nie tylko hasło znane z nagłówków gazet sportowych, ale także coraz powszechniej występujące sformułowanie przewijające się na portalach esportowych. I nie ma w tym żadnej przesady – tegoroczny Major, co warte podkreślenia, bez polskich formacji, był wyjątkowym czasem. Pamiętam zresztą nawet rozmowę z Fernando "ferem" Alvarengą, który powiedział mi, że Katowice to najlepsze miejsce do grania w CS-a zaraz po Brazylii. Piękne słowa jak na gracza wywodzącego się z kraju oddalonego o tysiące kilometrów od naszej ojczyzny.

Zawodnik MIBR-u, a także cała reszta stawki, bez wątpienia atmosferą w Spodku nie mogli być zawiedzeni. Doping napędzali szalejący fani ENCE, co zresztą jest fenomenem, bo choć przewijała się w tej grupie społeczność polska, tak jej zdecydowaną większość stanowili obcokrajowcy. I nie było tu żadnych niesnasek z tym związanych – mimo różnych języków, kultur czy kolorów skóry, wszyscy bawili się tak samo znakomicie, nierzadko wspólnymi siłami wspierając jedną z występujących ekip.

Stereotypowe stwierdzenie "jak można oglądać, jak jacyś goście grają w gry" należy wyrzucić do kosza. Czym różni się śledzenie na żywo zmagań w Counter-Strike'a od obserwowania z perspektywy trybun rywalizacji piłkarskiej? Imprezy na całym świecie byłyby o wiele uboższe, gdyby zabrakło na nich fanów. Ale dopóki nie przekonamy się o tym na własnej skórze, możemy trwać w nieuzasadnionym przekonaniu, że przemierzanie setek kilometrów za swoim ulubionym zespołem to bezsens. Bo jakkolwiek nie staraliby się realizatorzy przekazać emocji podczas transmisji, tak nic nie odda tego, co poczujemy będąc w epicentrum wydarzeń.


To kolejny felieton z cyklu Zdaniem Suskiego. Wszystkie wcześniejsze teksty możecie znaleźć pod tym linkiem. Następne ukazywać będą się cyklicznie co tydzień, w każdy wtorek.

Śledź autora na Twitterze – Adam Suski