W miniony weekend odbyło się z pewnością jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń w historii esportu. W Nowym Jorku, na oczach kilkunastu tysięcy widzów śledzących zmagania na żywo i ponad miliona oglądających rywalizację w internecie, rozegrane zostały finały Fortnite World Cup. Na pulę nagród dla uczestników imprezy złożyło się horrendalne 30 milionów dolarów, z czego aż 3 bańki trafiły w ręce indywidualnego mistrza świata. Mistrza świata, którym został... 16-letni Amerykanin Kyle "Bugha" Giersdorf.

Brzmi to wprawdzie jak totalna abstrakcja, jednak fakty są niezaprzeczalne. O ogromnych sumach pieniężnych ładowanych przez twórców gry w rozwój esportowy ich tytułu mówiło się zasadniczo już od dłuższego czasu, ale ja, niczym niewierny Tomasz, nie chciałem uwierzyć, dopóki nie zobaczyłem tego na własne oczy. Teraz już wiem, że głośne zapowiedzi ze strony Epic Games nie były tymi z gatunku słów rzucanych na wiatr.

Z jednej strony zdecydowanie mnie to cieszy, bo oczywiście za sprawą FWC o esporcie znów, przynajmniej przez jeden wieczór i poranek, zrobiło się w mediach nieesportowych bardzo głośno. A przecież każdemu z nas, kto tą całą branżą żyje na co dzień, zależy na tym, by ta sukcesywnie rozwijała się i docierała do laików, tak by w końcu przestano traktować ją jako niepoważną, a zauważono jej ogromny potencjał.

Ale jest też druga strona medalu. Kwoty, jakie zostały obdzielone przez graczy uczestniczących w tym niezwykłym przedsięwzięciu, są dla mnie zwyczajnie przerażające. Dla porównania triumfator tenisowego Wimbledonu w 2019 roku zarobił 2,35 miliona funtów, co przy dzisiejszym kursie daje około 2,86 miliona dolarów. Tak proszę państwa, triumfator jednego z najbardziej, a może i najbardziej prestiżowego turnieju w kalendarzu światowego tenisa wygrał mniej niż najlepszy gracz Fortnite World Cup. Oczywiście wszystko to w znakomitym uproszczeniu, bo nie zamierzam wchodzić w dywagacje typu: jaki procent z nagrody dla Bugha zgarnie jego organizacja czy ile z samych reklam dodatkowo otrzyma Novak Djokovic. Tego po prostu nie wiemy i prawdopodobnie nigdy nie będziemy wiedzieć, więc odpuśćmy sobie w ogóle takowe rozważania.

fot. twitter.com/FortniteGame

Powyższa statystyka tylko potwierdza skalę wydarzenia, jakiego byliśmy świadkami w ostatnich dniach. Niestety, osobiście całe przedsięwzięcie w zasadzie w ogóle mnie nie ruszyło. Z dziennikarskiego obowiązku śledziłem rezultaty poszczególnych gier, czego zresztą ciężko było uniknąć, gdy w mediach społecznościowych aż wrzało od komentarzy na temat najnowszych doniesień z Nowego Jorku. Wpadłem nawet na chwilę na streama, by przekonać się, czy sam turniej wywoła u mnie efekt wow. Powiem szczerze – nie wywołał.

A może inaczej – wywołał, tylko nie tym, czym w zasadzie powinien. Na chwilę wytrzeszczyłem oczy, gdy zobaczyłem tłumy kibiców zgromadzonych na potężnym stadionie. Przez pewien czas wstrzymałem także oddech, by delektować się ceremonią otwarcia imprezy i całą jej oprawą wizualną. Ale uwierzcie mi, wszystko to, o czym wspomniałem, powinno być jedynie dodatkiem do głównego spektaklu, na jaki wszyscy czekaliśmy, a więc samej rywalizacji najlepszych zawodników z całego świata. A ja odniosłem wrażenie, że w tym przypadku było w zasadzie na odwrót. Pula nagród, artyści, obecność przeróżnych osobistości na trybunach i ogólny przepych jakby przyćmiły ducha sportowej rywalizacji.

Przyznaję się bez bicia – nie śledzę zbyt dokładnie sceny Fortnite'a. Poza polskimi graczami nie znałem w zasadzie żadnego z uczestników tychże zawodów. Nigdy sam nie grałem także w Fortnite'a, bo w tym, jak i w innych aspektach, jestem tradycjonalistą i zamiast pójść za tłumem i spróbować swoich sił w nowej produkcji, ja zostawałem przy tych, które na dobre wpisały się w kanon gier multiplayer.

Broń Boże nie neguję grania w Fortnite'a – każdy przecież ma prawo spędzać wolny czas na swój sposób. Nie neguję także organizowania mistrzostw świata w tenże tytuł i pakowania w imprezę niebotycznej kasy – Epic Games ma prawo mieć swoją filozofię i wydawać pieniądze według własnego pomysłu.

fot. twitter.com/FortniteGame

Ale nie wmówicie mi, że hype na ten event nie był sztucznie napompowany. Zawody nie miały żadnej historii, nie miały storyline'u, nie miały żadnego niematerialnego smaczku. Wszystko rozchodziło się o wielkie wygrane i w zasadzie na tym można byłoby skończyć. O triumfatorze imprezy przez chwilę jeszcze będzie głośno, ale minie trochę czasu i młody gracz wypadnie z pamięci zdecydowanej większości obserwatorów tych zdarzeń. Bugha zarobił wszak niesamowitą kasę i prawdopodobnie ustawił się na resztę życia. Na dobrą sprawę dziś mógłby wyparować z esportu, choć zakładam, że w tym wieku motywacji ma jeszcze sporo, postawi więc przed sobą kolejne wyzwania i pewnie tak się nie stanie.

Fortnite World Cup bije na głowę CS-owe Majory czy LoL-owe Worldsy pod względem gratyfikacji finansowych, jednak kasa to tylko kasa. Jak słusznie zauważył kiedyś Michał "Carmac" Blicharz w rozmowie z naszym serwisem, w sporcie tradycyjnym mało kogo obchodzi, ile pieniędzy trafi na konto mistrza Premier League. Przecież nikt z nas tych banknotów nawet nie powącha. Dla kibica liczy się więc coś zupełnie innego – emocje. A te budowane są przede wszystkim przez bogatą historię, utarczki z przeszłości pomiędzy drużynami czy nienawiść fanów jednego zespołu do drugiego. Czy jakiegokolwiek fana piłki nożnej trzeba przyciągać pieniędzmi przed ekran telewizora w majowy wieczór, gdy odbywa się finał Ligi Mistrzów? Nie. A to dlatego, że znacznie ważniejsze jest zapisanie się w kartach historii i otworzenie nowego rozdziału w książce opowiadającej o danej dyscyplinie. I zwykła, niematerialna chęć udowodnienia drugiej stronie swojej wyższości.

Fortnite zaliczył spektakularny start, także pod względem esportowym. Nie wygląda na to, żeby źródełko pieniędzy miało wkrótce wyschnąć, ba, jest wręcz przeciwnie. Epic Games życzę więc jak najlepiej, niech ich flagowy tytuł porywa kolejnych adeptów gier komputerowych.

Warto jednak przy tym pamiętać, że kupując prezenty na początku związku, można zyskać sympatię osoby, na której nam zależy. Ale na dłuższą metę to nie wystarczy, bo do stworzenia stałej relacji potrzebne jest coś więcej.


To kolejny felieton z cyklu Zdaniem Suskiego. Wszystkie dotychczasowe możecie znaleźć pod tym linkiem. Następne ukazywać będą się cyklicznie co tydzień, w każdy wtorek.

Śledź autora na Twitterze – Adam Suski