W ostatnich dniach Twittera, Facebooka i inne kanały komunikacji zalały komentarze związane z Fortnite World Cup, a raczej z pulą nagród przeznaczoną na tenże turniej. Co więcej, większość tych komentarzy opisałbym jako nieprzychylne, marudne lub też nazwał je zwyczajnie i po chłopsku bólem dupy. I chociaż sam znawcą czy fanem Fortnite'a nie jestem, to postaram się tutaj zagrać adwokata diabła i podejść do sprawy w nieco inny sposób niż mój redakcyjny kolega, którego tekst przeczytać możecie pod tym adresem. Zresztą mój felieton będzie także poniekąd polemiką w stosunku do tego, co wysmażył Adam.

Przede wszystkim uderza mnie trochę pogardliwe podejście do samej gry. I nie ma ono związku tylko z Fortnite World Cup – tytuł Epic Games jest dziś tym, czym jeszcze przed laty był Minecraft. Obiektem kpin, żartów i docinek, które na twórcach produkcji raczej wrażenia nie robią. Mogą oni co najwyżej otrzeć swoje łzy plikami banknotów zarobionymi przez ostatni miesiąc. Tak czy inaczej, oburzenie związane z wysokością nagrody dla 16-letniego Kyle'a „Bughi” Giersdorfa jest dla mnie totalnie niepojęte. Z narzekających wychodzi trochę dokładnie ten sam typ człowieka, z którego esportowa brać się nabija – nieco zacofany pod względem nowinek "polaczek", którego szokuje sam fakt, że na graniu w gry można zarabiać. W tym wypadku ludzi szokuje, że można zarabiać aż tak dużo, niemniej schemat zachowania jest ten sam. A samo zachowanie jest równie żałosne.

Tak w ogóle to nie jest przecież pierwszy raz, gdy nagroda w esportowych zmaganiach jest tak niebotycznie wysoka. Spójrzmy na to, co dzieje się w Docie 2, gdzie pula przebiła rekord wszechczasów i rośnie nadal. Mówimy w tym wypadku już o ponad 30 milionach dolarów, które rozbite zostanie co prawda na organizacje oraz podległych im graczy, ale nadal – suma budząca wyobraźnię. I nadal, drogi Adamie, przebija wygraną Novaka Đokovicia podczas tegorocznego Wimbledonu. A nadal, czy to Fortnite, czy to Dota, mówimy o klikaniu myszką i zestawiamy to ze sportem tradycyjnym. Co na dobrą sprawę samo w sobie nie ma sensu, bo esport i sport poza cząstką "sport" łączy naprawdę niewiele i nie ma co na siłę doszukiwać się konotacji. Nawet jeśli pod pewnymi względami esport stara się do sportu upodobnić.

W felietonie, który podlinkowałem powyżej, ale także w innych miejscach w Internecie, które dane jest mi regularnie odwiedzać, padają zarzuty o sztuczne pompowanie eventu oraz hype'u na samą grę. No przepraszam bardzo – Fortnite to nadal nowy twór, który dopiero buduje swoją pozycję. Buduje zainteresowanie właśnie poprzez ogromne pule nagród, bo my lubimy czytać i rozmawiać o pieniądzach. Dlatego newsy o kolejnym wzroście puli na TI czy też o najlepiej zarabiających esportowcach klikają się tak dobrze. Pieniądze od zawsze interesowały ludzi i używanie ich jako jednego z czynników, które sprawią, że kilkanaście albo kilkadziesiąt procent kibiców więcej zainteresuje się np. Fortnite World Cup, nie jest niczym złym. Przecież także w Overwatch League czy też PUBG Global Invitational można było wygrać więcej niż na teoretycznie najbardziej prestiżowym turnieju na scenie CS:GO, Majorze. O ten stan rzeczy proszę obwiniać Valve.

Powracając jeszcze do tekstu mojego redakcyjnego kolegi, kompletnie nie trafia do mnie argument o "historii". CS, LoL czy Dota też kiedyś zaczynały, a że zaczynały dawno, to mają już pewne tradycje. Bynajmniej nie oznacza to jednak, że inni nie mogą zacząć teraz. Esport nie jest przeznaczonych tylko dla tytułów, w które zagrywali się nasi starsi bracia. Dlaczego nie może być w nim miejsca dla tytułów, w które zagrywają się bracia od nas młodsi? A zestawienie esportu z Ligą Mistrzów i klubami piłkarskimi, które mają historię sięgającą nie kilkudziesięciu, a kilkuset lat, było już kompletnie nietrafione. Bo znowu staramy się porównać ze sobą smak zupy pomidorowej i tabliczki czekolady, orzekając, który bardziej przypada nam do gustu. Tymczasem w esporcie wygląda to nieco inaczej – ogromnymi wspaniałymi historiami mogą pochwalić się przecież Quake czy też Warcraft. Problem w tym, że esportowe produkcje te nie mają dziś już żadnego znaczenia i stanowią tylko piękne wspomnienie.

Z kolei Fortnite nie ma tradycji, ale może ją mieć. Właśnie ją buduje poprzez turnieje, takie jak Fortnite World Cup, i poprzez historie, takie jak ta Bughi. Dla gry Epic Games to dopiero początek drogi i nie do końca widzę powód, dla którego mielibyśmy z miejsca skazywać grę na szybkie zapomnienie. Hype na tytuł trwa i nie zanosi się na to, by miał się prędko skończyć – spora w tym zresztą zasługa Epica, który, lekko mówiąc, nie jest moim ulubionym deweloperem gier, ale jako jeden z niewielu regularnie dostarcza nową i ciekawą treść do swojej produkcji.

Nikt nie każe jednak Fortnite'owi być nową Dotą, nowym CS-em czy też nowym LoL-em. Może niech Fortnite będzie po prostu Fortnitem i idzie swoją drogą, zwłaszcza że trzy wspomniane wcześniej gry zaczynały w zupełnie innych czasach. Rynek się zmienił, my się zmieniliśmy. Zmieniły się realia. Przestańmy więc zachowywać się jak nasi ojcowie, którzy nadal nie potrafią pojąć, że "walenie w dżojstik" to dziś jedna z możliwości osiągnięcia sukcesu. Nawet w tytule tak znienawidzonym, jak Fortnite.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn