Za transferami wielkich nazwisk najczęściej idą wielkie pieniądze i wielki hype. Tak to wygląda w sporcie tradycyjnym, tak to wygląda również w sporcie elektronicznym. O ile jednak taka piłka nożna nauczyła się już budować zasięgi i zwyczajnie zarabiać na samym fakcie pozyskiwania znanych zawodników, tak w Counter-Strike'u nadal panuje pod tym względem bieda. Dobitnie widać to zresztą na przykładzie tego, co miało miejsce tuż przed ESL One New York 2019.

Spójrzmy na Hiszpanię – tam FC Barcelona czy Real Madryt organizują wielkie prezentacje, na które przychodzą kibice liczeni w dziesiątkach tysięcy. A to tylko po to, by chociaż przez kilka minut zobaczyć, jak nowy zawodnik ich klubu wybiega na murawę w klubowej koszulce, chwilę poświruje z piłką i pomacha do fotografów. Każdy taki pokaz ma charakter małego święta, a im bardziej rozpoznawalny gracz, tym święto jest większe. Niemniej ten przykład podaję tylko na początek, bo wiadomo, że pod tym względem organizacje esportowe mają ograniczone pole manewru. Nie mają one swoich stadionów, rzadko kiedy też stricte nawiązują do lokalnej społeczności państw, z których pochodzą i celują bardziej w odbiorcę globalnego. Ale przecież mamy także kluby z Premier League, które ustanowiły wzór o wiele łatwiejszy do przełożenia na nasze esportowe poletko.

W sierpniu tego roku Arsenal dokonał największego w swojej historii transferu, ściągając z francuskiego Lille Nicolasa Pépé. Cała transakcja od samego początku wzbudzała spore emocje wśród londyńskich fanów, toteż nic dziwnego, że włodarze ze stolicy Anglii postanowili przekuć ten hype w czyste korzyści. Przyjazd Iworyjczyka był więc dokładnie coverowany w klubowych mediach – na stronie internetowej ukazała się sesja zdjęciowa, potem na kanale YouTube kulisy owej sesji. Ponadto dodano także wywiad w formie wideo i ogólny film powitalny. A to tylko część treści, które Arsenal stworzył przy okazji tego jednego ruchu. Każde tego typu wideo zdobyło kilkaset tysięcy wyświetleń, które wpadły na konto klubu dość, nie oszukujmy się, tanim kosztem, bo zaangażowanie montażystów czy grafików, którzy i tak są prawdopodobnie zatrudnieni, to nie jest duży wysiłek.

A co w tym czasie robi FaZe Clan, który ściąga do siebie jednego z najlepszych graczy ostatnich lat? Ano robi coś takiego:

Zatrudniasz coldzerę. Marcelo "coldzerę" Davida. Dwukrotnego zwycięzcę rankingu HLTV dla najlepszego zawodnika roku, dwukrotnego triumfatora Majorów, zdobywcę niezliczonych nagród drużynowych, jak i indywidualnych, którego na Twitterze obserwuje ponad pół miliona osób. I robisz "coś" takiego. Jeżeli miałbym znaleźć żywy przykład określenia zmarnowany potencjał, to pokazałbym właśnie sposób, w jaki FaZe ogłosiło ten transfer. A przecież wszystko wprost ułożyło się pod to, by organizacja mogła przygotować więcej contentu, który pomógłby bardziej "opakować" te nie byle jakie przecież przenosiny. Wszak Brazylijczyk przebywał akurat w Stanach Zjednoczonych przy okazji ESL One New York. Co więcej, na miejscu byli też pozostali członkowie składu, toteż stworzenie treści byłoby wręcz dziecinnie proste i nie wymagałoby przerzucania potrzebnych osób do Europy.

Ja wiem, że esport, w przeciwieństwie do sportu tradycyjnego, kreuje się na bardziej młodzieżowy i pozbawiony kija w tyłku. Stąd większość rzeczy, które wokół esportu powstają, ma najczęściej mniej oficjalny charakter, a już szczególnie tyczy się to takich marek, jak NRG czy wspomniane FaZe, które starają się trafić do nastolatków bardziej poprzez influencerów niż zatrudnionych przez siebie graczy. I być może jest to jakaś strategia, ale czy w dzisiejszych czasach gracze pokroju coldzery też nie są już przypadkiem influencerami? Nikt mi nie wmówi, że stworzenie sesji zdjęciowej, w ramach której David reklamowałby merch FC, nie wpłynęłoby na sprzedaż. Zawodnicy obecnie to nie tylko zawodnicy, ale chodzące marki, które posiadają własną widownię, generują własne zasięgi i, jakkolwiek przedmiotowo to nie zabrzmi, mogą być idealnymi chodzącymi reklamami. Tylko że w naszej branży niewielu zdaje się jeszcze tego dostrzegać.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn