Kariera esportowca do długich nie należy. Ba, większość osób grających zawodowo na poziomie pozwalającym utrzymać się z samego grania nie zostaje zwykle na długo – nie każdy jest olofmeisterem czy też Xyp9xem, którzy na topie są od wielu lat. Inni natomiast mają swój dłuższy lub krótszy peak, po czym wracają do przeciętności, a jeszcze inni nigdy z tej przeciętności nie wychodzą. Ba, są nawet tacy, którzy w którymś momencie podjęli jedną czy dwie złe decyzje, przez co zatrzymali się w miejscu. Czy zatem można mieć pretensje do graczy, którzy, świadomi, iż w Counter-Strike'u nie uda im się już osiągnąć na dobrą sprawę niczego wartego uwagi, decydują się zaangażować w VALORANTA? Zdaniem osób, które skrzętnie wylewają swoje żale w internecie, można, jeszcze jak!

Do napisania tego tekstu skłoniły mnie reakcje, z którymi spotkała się moja niedawna rozmowa z phr-em. Tym, którzy nie czytali, przypomnę, że Tomek nie wykluczył, iż w przyszłości porzuci CS:GO na rzecz VALORANTA. Nie powiedział, że zrobi to na pewno. Nie powiedział, że stanie się to już za chwilę. Po prostu zostawił sobie furtkę, komunikując, że kiedyś coś takiego może się wydarzyć. Najwyraźniej jednak nie wszyscy komentujący opanowali w szkole tryb przypuszczający, bo stwierdzenie to spotkało się z zaskakująco dla mnie negatywnym odbiorem. Jak gdyby sam fakt, że ktoś pomyśli o przeniesieniu z jednej gry do drugiej, był jakimś przestępstwem, ujmą lub też oznaką braku honoru. Drodzy czytelnicy – to, że ktoś z was pół życia pracował jako mechanik, sprzedawca, telemarketer czy też projektant ubranek dla zwierząt, nie oznacza, że w pewnym momencie nie może się przebranżowić. I tak samo z esportem. Nikt cyrografu nie podpisywał, nikt nikomu dozgonnej wierności nie obiecywał. Trzeba sobie uświadomić, że esport to praca, a z wykonywanej pracy chcielibyśmy się móc utrzymywać.

Scena VALORANTA natomiast nie istnieje. Jeszcze nie. Nie ma zawodowców, nie ma magików wyczyniających na serwerze rzeczy, które potem wraz z kolegami będziemy starali się bezskutecznie powtórzyć podczas matchmakingu. Wszystko znajduje się w powijakach, dlatego organizacje, które mimo to już teraz angażują się w grę Riotu, muszą poruszać się poniekąd po omacku lub też kierować się nazwiskami znanymi z innych tytułów. Dlatego dziś pracodawców znaleźli już swag i AZK, dlatego chęć rywalizacji na scenie zadeklarowali SicK czy też reltuC. W tym momencie o wiele łatwiej będzie im o zatrudnienie i nie jest to nic nowego. Podobnie było kilka lat temu w przypadku Overwatcha, który tak jak VALORANT zaczął kreować swoje podwórko już w czasach bety. Wtedy swoich sił w produkcji Blizzarda próbowali m.in. jeden z najlepszych graczy Quake'a w historii, Av3k, czy też wspomniany już AZK. Dopiero z czasem wszystko wykrystalizowało się i narodzili się zawodowcy, którzy zdążyli wyrobić już sobie renomę i poziomem swojej gry przewyższali wszystkich. Ale na to potrzeba było czasu. Czasu, w którego trakcie słabsi, ale bardziej rozpoznawalni zawodnicy zdążyli co nieco pograć i pewnie przy okazji co nieco zarobić. Zakładam, że tak będzie też w przypadku VALORANTA.

Zresztą, nie do końca rozumiem oburzenie spowodowane faktem, że ktoś, kto w CS:GO powyżej pewnego poziomu nie wskoczy, decyduje się spróbować szczęścia w innym miejscu. Jeżeli stwierdzicie, że w pracy sobie nie radzicie, to uparcie będziecie się jej trzymać, zamiast poszukać fuchy w innym zawodzie? Znaczy się, można i tak, chociaż sensu w tym za grosz. A, wracając jeszcze na chwilę do wspomnianego przeze mnie wywiadu z phr-em, szczególnie urzekł mnie komentarz pana, który stwierdził, że kiedyś to było lepiej, bo nie było pieniędzy i ludzie grali dla pasji. Nie wiem, czy ten pan i jemu podobni zdają sobie sprawę, ale nawet dwaj członkowie legendarnej Złotej Piątki, TaZ i NEO, na krótko przed dołączeniem do Virtus.pro rozważali pożegnanie z Counter-Strikiem na rzecz niesamowicie już wówczas popularnego League of Legends. Miało to miejsce w 2013 roku, czyli tych rzekomo lepszych czasach, gdy ptaszki śpiewały, nie było wojen i szczęśliwie trzymaliśmy się za rączki.

Jak zostało wspomniane, esport to też praca. Praca, która powinna dawać satysfakcję i pieniądze. A na ten moment większą satysfakcję, a już niedługo pewnie i pieniądze, będzie można zdobyć w VALORANCIE, a nie na drugim czy trzecim tierze w Counter-Strike'u. Gra Riot Games, czy CS-owi fanatycy tego chcą, czy nie, cieszy się ogromnym zainteresowaniem, a organizacja imprez przez firmy pokroju ESL czy DreamHacka jest zapewne tylko kwestią czasu. Powstaje coś nowego, coś dającego okazję do nowego startu. Czy więc osoby z Apex Legends, Fortnite'a, Overwatcha, CS:GO i innych tytułów przychodzą na nową scenę dla pieniędzy? Jak najbardziej, chociaż część z nich pewnie także dla frajdy. I należy tylko im przyklasnąć oraz pogratulować pragmatyzmu.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn