Przez wiele lat drużyny CS:GO ze Stanów Zjednoczonych były... Po prostu były, bo nie osiągały większych sukcesów. Na Majorach grywała jedna, no może dwie ekipy z USA i na tym wszystko się kończyło. Tamtejsza scena była obiektem żartów i drwin, bo przecież w żadnym stopniu nie mogła się ona równać z tą europejską, która przez lata dyktowała warunki i kreowała kierunek, w którym rozwijała się rywalizacja w Counter-Strike'u. Nic jednak nie trwa wiecznie, nawet dominacja Starego Kontynentu. Z czasem bowiem i za oceanem nauczyli się lepiej strzelać, grać bardziej taktycznie, rzucać niekonwencjonalne granaty. I przede wszystkim zwyciężać.

W 2013 roku w czołowej czwórce Majora znalazło się compLexity Gaming. Później przez wiele lat ten sam wyczyn bezskutecznie starały się powtórzyć inne drużyny z wiecznie hype'owanym Cloud9, które nigdy jednak nie potrafiło osiągnąć oczekiwanego poziomu. Tę klątwę dopiero w 2016 roku przełamał Team Liquid, który najpierw dotarł do półfinału w Cloumbus, by kilka miesięcy później w Kolonii wystąpić nawet w wielkim finale. Nie, żebym umniejszał temu osiągnięciu, ale czy byłoby ono możliwe, gdyby nie prezentujący już przebłyski geniuszu Oleksandr "s1mple" Kostyliev, który na chwilę wyniósł się za ocean? Wątpliwe. Tak czy inaczej, na pierwsze prawdziwe WOW w wykonaniu swoich reprezentantów Amerykanie musieli czekać aż do 2018 roku. I do 12. w historii Majora Counter-Strike: Global Offensive, który zorganizowano w Atlancie oraz Bostonie. Na swojej ziemi USA miało wreszcie coś do powiedzenia.

fot. Turner Sports/ELEAGUE

Nikt jednak przed startem zawodów tego nie oczekiwał. Co prawda w stolicy stanu Georgia zameldowały się aż trzy miejscowe formacje, ale dwie z nich, tj. Team Liquid oraz Misfits Gaming, nie przebrnęły nawet przez pierwszą fazę turnieju. Z kolei będące wtedy już ostatnią nadzieją Jankesów Cloud9 po porażkach w dwóch pierwszych rundach Fazy Nowych Legend o mały włos nie podzieliło losu swoich ziomków. Kluczowy okazał się pojedynek z Virtus.pro, podczas którego podopieczni organizacji Jacka Etienne'a w pełni kontrolowali wydarzenia na serwerze, zgarniając gładki triumf. Podobnie było także w późniejszych potyczkach z Astralis oraz Space Soldiers – nóż na gardle podziałał na C9 wyraźnie motywująco. A potem były przecież także play-offy oraz wielki finał, prawdopodobnie jeden z najlepszych, jakie rozegrane zostały na Majorze. Te emocje, zwroty akcji i wreszcie upragnione zwycięstwo nad faworyzowanym wówczas FaZe Clanem, który miał być przecież skazany na sukces.

W czym tkwiła siła tamtego Cloud9? Prawdopodobnie w... szczęściu. Należy wszak pamiętać, że przed startem ELEAGUE Major Boston tamten zespół niczym nie zachwycał. Owszem, grał przyzwoicie, ale nic ponadto. Nic, co pozwalałoby uwierzyć, że faktycznie może okazać się on czarnym koniem Majora. Wystarczy zresztą wspomnieć, że dla organizacji było to pierwsze tak prestiżowe osiągnięcie od czasów finałów 4. sezonu ESL Pro League w... 2016 roku. Powtórzę więc – C9 miało szczęście. Tak się złożyło, że w tym samym czasie i tym samym miejscu wszyscy gracze wznieśli się na szczyt swoich ówczesnych możliwości. tarik i automatic prawdopodobnie nigdy później nie grali tak wspaniale, Skadoodle nigdy więcej nie zdołał zachwycić nas swoim kunsztem snajpera, zaś Stewie2K nie miał już okazji, by podejmować tak trafne i pewne decyzje, jak wtedy. A jeśli do tego i tak nieźle przyprawionego sosu dodamy jeszcze fatalne Astralis, przeciętne Fnatic i G2, pozbawione finalnego sznytu SK Gaming oraz dające się wytrącić z równowagi FaZe, to mamy idealny przepis na sukces. Sukces, którego nikt się nie spodziewał, a który wszystkich zachwycił.

Cena tego triumfu była jednak ogromna, bo krótko po nim C9, targane wewnętrznymi problemami i nieumiejące nawiązać do świetnej postawy z ojczyzny, zwyczajnie się rozpadło, pozostawiając wielką pustkę w sercach fanów sceny NA. Na całe szczęście powstała w ten sposób luka szybko została zapełniona przez Team Liquid. Zespół ten długo pozostawał w cieniu, ale po upokarzającym występie na współorganizowanym przez Valve turnieju zdecydował się na zmiany. Te były na tyle trafione, że TL szybko urósł do miana siły numer dwa na świecie. Właśnie, numer dwa. Numerem jeden było Astralis, którego nie dało się pokonać. Wtedy to wydawało się niemożliwe i prawdopodobnie niemożliwe było, bo Duńczycy zdawali się nie mieć wad. Wszystko zmieniło się dopiero w tym roku, gdy skandynawska piątka niespodziewanie ominęła wiele turniejów, skupiając się głównie na BLAST Pro Series, do czego zobowiązywały ją ówczesne struktury właścicielskie. Tę opieszałość rywali Liquid wykorzystało wręcz idealnie i pod nieobecność króla przejęło jego tron, dodając do niego kilka nowych bajerów. Co było potem, wszyscy wiemy. Kolejne wygrane i rekordowo szybki triumf w Intel Grand Slam. Pojawiły się nawet głosy, że Liquid A.D. 2019 to drużyna lepsza niż Astralis A.D. 2018. Prawda to czy nie?

fot. ESL

Nawet jeżeli, to podopiecznym Erica "adreNa" Hoaga nadal brakuje jednej rzeczy – mistrzowskiego tytułu Majora CS:GO. Ten mogą jednak zdobyć już za dwa tygodnie i nie będzie przesadą stwierdzenie, że zwycięstwo kogokolwiek innego niż właśnie Liquid będzie ogromną sensacją. Teoretycznie ten zespół ma przecież wszystko. Po pierwsze, idealnie skrojony skład, złożony z graczy wzajemnie się uzupełniających. Zespół polegający na indywidualnościach, ale stanowiący jednocześnie spójną drużynę. Po drugie, trenera, który stawia dopiero swoje pierwsze kroki na szkoleniowej ścieżce, ale udowodnił już, że ma odpowiedni zmysł taktyczny. Po trzecie, okoliczności. Tak jak C9 półtora roku temu, tak obecnie TL ma ten komfort, że wszyscy najpoważniejsi rywale są albo w trakcie przebudowy, albo nie zachwycali formą. Zatem jeżeli nie teraz, to kiedy? Lepszej okazji bez wątpienia już nie będzie, bo trudno zakładać, że w przyszłym roku światowa czołówka nadal pogrążona będzie w tak znaczącym kryzysie.

Pozostaje tylko pytanie – kim właściwie będzie Liquid? Skoro już przywołaliśmy Majora z Bostonu to na ten moment TL bliżej do ówczesnego FaZe Clanu, który przecież także był murowanym faworytem, któremu wielu wkładało w ręce puchar, nim jeszcze w ogóle obył się finał. FC wówczas mocno się na tym wszystkim przejechał i najzwyczajniej w świecie nie udźwignął potężnej presji. A przecież ta ciążąca na graczach adreNa jest jeszcze większa! A może gracze z USA będą jednak niczym Cloud9 i w pełni wykorzystają sprzyjający im układ gwiazd, by po raz drugi w historii sięgnąć po trofeum? By znowu zaznaczyć obecność Stanów Zjednoczonych na historycznej mapie Majorów. By pomóc wszystkim śledzącym Majory kibicom CS:GO z całego świata odkryć Amerykę na nowo, ale tym razem w barwach nieco innych niż charakterystyczny błękit C9.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn