W tegorocznym offsezonie Ameryka zaszalała. Za oceanem odświeżeniu uległo praktycznie wszystko – od identyfikacji wizualnej ligi, przez system rozgrywek, po głośne nazwiska w poszczególnych składach. To dobra okazja, by zadać nurtujące nas co roku pytanie – czy nadchodzący sezon ma szansę być renesansem amerykańskiego League of Legends?
Co by nie mówić, taki renesans jest niezwykle potrzebny naszym dalekim sąsiadom. Oglądalność LoL-a w Stanach spada, jakość transmisji mimo włożonych w nią ogromnych pieniędzy pozostawia wiele do życzenia, wyników sportowych brak, a wszystko to odbywa się w anturażu podstarzałych zawodników traktujących League of Legends Championship Series głównie jako źródło zarobku.
Ameryko, wróć!
Poniekąd cierpimy na tym też my, publika europejska. Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że przez opieszałość i szereg błędnych decyzji organizacyjnych zostaliśmy okradzeni z jednej z najpiękniejszych narracji w profesjonalnym LoL-u – rywalizacji między Europą a Ameryką. Mecze, w których walka toczyła się nie tylko o punkty, ale też niejako o honor regionu, już dawno odeszły w zapomnienie, głównie z powodu dysproporcji w umiejętnościach sportowych. Chyba każdy, kto miał kiedyś okazję doświadczyć tych ekscytujących pojedynków na najwyższym poziomie, po cichu liczy na to, że jeszcze kiedyś dane mu będzie zobaczyć kompetentne amerykańskie formacje dorównujące europejskim gigantom.
Oczywiście, nie należy oczekiwać cudów i chyba nikt nie spodziewa się, że nagle LCS odrodzi się jak feniks z popiołów, ale trzeba przyznać, że poczynione na zachodzie transfery mogą zaostrzyć apetyty głodnych sukcesów fanów amerykańskiej sceny.
Młodzi, do boju!
Przede wszystkim cieszy to, że w NA powoli kruszeje beton. W tym roku z LCS-em pożegnało się paru wiekowych i doświadczonych zawodników, a na ich miejsce pojawili się młodsi, często nieoczywiści zastępcy. Z pewnością swoje zrobiły tu też efekty pandemii – cięcia budżetowe i gwałtownie ograniczone środki sprawiły, że zamiast wyciągać chciwą rękę po graczy z Dalekiego Wschodu, część zespołów przychylniej spojrzała na tańszych, ale utalentowanych zawodników z innych stron świata. Co za tym idzie, w LCS zobaczymy zwiększoną liczbę graczy z Ameryki Łacińskiej, Australii i Nowej Zelandii, a także spore grono zawodników, którzy do tej pory występowali jedynie w NA Academy League.
Jak pokazują światowe trendy, to krok w dobrą stronę. W Chinach czy Europie już od pewnego czasu powszechne jest stawianie na młodzież, dzięki czemu ligi pozostają świeże i atrakcyjne, a rotacje kadrowe i stałe wietrzenie rosterów wpływa motywująco na doświadczonych graczy, którzy stale muszą udowadniać swoją wartość.
Jednak jak to w sporcie bywa, efekty zmiany pokoleniowej nie mogą być widoczne od razu. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że początki młodych składów będą trudne. Część zatrudnionych zawodników pewnie nie udźwignie presji, a część zaliczy zjazd formy w konfrontacji z lepszymi rywalami. Krótkoterminowo skutkować to może delikatnym obniżeniem poziomu, ale w szerszej perspektywie przyniesie to korzyści – co już nie raz zostało udowodnione w praktyce.
Silni siłą LEC
W całym tym zamieszaniu nie możemy zapomnieć o głośnych transferach. C9 sięgnęło po Lukę „Perkza” Perkovicia, TSM zasilił Hu "SwordArt" Shuo-Chieh, a Team Liquid podpisało Barneya „Alphariego” Morrisa. Dużo talentu, duże pensje i duże nadzieje na sukcesy sportowe. Osobiście podchodzę do tych wielkich nazwisk z delikatną rezerwą – ile to już razy do LCS trafiali doskonali gracze, którzy zawodzili na całej linii? Jedynie zawodnicy tacy jak Jo "CoreJJ" Yong-in czy wspomniany już przeze mnie Bjergsen to chlubne wyjątki od wstydliwej tendencji do obniżania lotów.
Ważniejsze wydają się być decyzje dotyczące sztabów szkoleniowych. W tym zakresie amerykańskie organizacje poczyniły naprawdę dobre i przemyślane ruchy. Trenerzy tacy jak Peter Dan, Andre „Guilhoto” Guilhoto czy Alexey „Sharkz” Taranda cieszyli się w Europie naprawdę dobrą prasą, mam więc nadzieję, że z sukcesem przeniosą swój model pracy na nowe terytoria.
Będzie przełom?
Podsumowując – tak, to może być ten rok. Rok przejściowy, poświęcony na stworzenie fundamentów i redefinicję tożsamości całego środowiska, ale niezwykle potrzebny i istotny. Szczerze wierzę w to, że 2021 przetrze za oceanem szlaki, pokaże, że można i trzeba podejmować ryzykowne decyzje, by osiągać sukcesy. Na papierze jest bowiem wszystko – utytułowane gwiazdy, zdolna młodzież, rzetelni szkoleniowcy. Jeżeli nie teraz, to chyba już nigdy.