Początek roku był okresem, gdy w kraju wybuchł nowy szał. To właśnie wtedy kibice rozczarowani kolejnymi upokorzeniami związanymi z Virtus.pro przerzucili się na kibicowanie AGO Esports. No i nie można się dziwić, bo ekipa miała wszystko, by osiągnąć sukces – nadal młody, a jednocześnie utalentowany i zgrany skład, stabilną sytuację finansową i bogatą komunikację z fanami. AGOmania zapanowała w kraju, a nad Wisłą szumnie rozbrzmiewały buńczuczne okrzyki "AGO to IEM!". I tylko niektórzy, być może bardziej doświadczeni życiowo, a może po prostu ostrożni, przebąkiwali cicho o symptomie Kinguin i o tym, że im wyżej wejdziesz, tym boleśniej spadniesz. Nie słuchał nikt.

Ale jak ktokolwiek mógł słuchać, skoro w zespole panowała świetna atmosfera, a członkowie drużyny wyglądali na takich, co to są wymarzonym zięciem dla każdych rodziców panny na wydaniu. Wyniki także były niezłe, zwłaszcza wobec posuchy, jaka wtedy od wielu miesięcy panowała w naszym kraju. Wszak ostatnie triumfy Virtus.pro były coraz bardziej odległym wspomnieniem, a Team Kinguin znajdował się u kresu swojej egzystencji w ówczesnej, wyeksploatowanej do granic możliwości formule. Ale z AGO miało być inaczej – miało być spokojniej, a wszystko miało być bardziej dopracowane. Zwłaszcza że triumf podczas ESEA Global Challenge tylko zaostrzył apetyty wszystkich. To właśnie po nim pojawiła się też wspomniana próba wciśnięcia ekipy na Intel Extreme Masters. Dodajmy, że próba równie bezsensowna, co zuchwała. Oczywiście ostatecznie nie udało się, ale nikt nie wątpił, że jeżeli Damian "Furlan" Kisłowski i spółka utrzymają obrany wcześniej kurs, to prędzej czy później na IEM-a trafią.

Prawdziwe apogeum szału na AGO nastąpiło na przełomie maja i czerwca, bo to właśnie wtedy zespół po raz pierwszy w historii wyprzedził w rankingu HLTV Virtus.pro, by po chwili ograć legendarnych rodaków na lanie i dotrzeć do ćwierćfinału StarSeries i-League Season 6. No i wszystko fajnie, bo przecież wobec takich wyników i ciągłego progresu mogło być tylko lepiej? A g... uzik. Teraz wiemy już, że występ w Kijowie był prawdopodobnie szczytem możliwości ówczesnego składu, który później nie był już w stanie poradzić sobie z imprezami z cyklu DreamHack Open, a na własnym podwórku poległ w finale Polskiej Ligi Esportowej. Jakby tego było mało, AGO musiało poradzić sobie z potężnym tąpnięciem, jakim niewątpliwie był transfer Michała "snatchiego" Rudzkiego do VP. I chociaż ściągnięty w miejsce 20-latka Grzegorz "SZPERO" Dziamałek zdawał się być godnym następcą dotychczasowego snajpera, to trudno nie zauważyć, że między nim a resztą składu nie było już tego czegoś.

Zresztą, w tamtym okresie i tak było dobrze, bo AGO w ogóle na DreamHackach występowało, a w Montrealu zajęło nawet trzecie miejsce. Od powrotu z Kanady skład nie pojawił się już jednak na żadnym lanie poza granicami Polski, a we własnym kraju także szału nie robił. Sytuacji nie naprawiła także zaskakująca rotacja, w wyniku której na ławce rezerwowych znalazł się Mateusz "TOAO" Zawistowski. W jego miejsce zaangażowano Kacpra "Kap3ra" Słomę, który po kilku miesiącach przesiadywania na ławce Kinguin otrzymał szansę na powrót na scenę. I cóż... Trudno nie odnieść wrażenia, że zmianą tą AGO trafiło jak kulą w płot, bo wraz z 23-latkiem ekipa prezentowała się widocznie gorzej, co początkowo można było niby zrzucić na karb potrzeby zgrania, ale wraz z upływem czasu wymówka ta stawała się coraz mniej wiarygodna.

Do kryzysu sportowego dołączył również kryzys wizerunkowy – gołym okiem da się zauważyć, że dziś kibice nie stoją już za zespołem spod znaku Jastrzębia murem. A przynajmniej nie jest ich tylu, co jeszcze kilka miesięcy temu. Popularności formacji nie przysporzył fakt, że, jak się wydaje, AGO zachłysnęło się swoim potencjałem i zaczęło chwytać się każdego możliwego turnieju. Doszło do sytuacji, w której Polacy nie mieli praktycznie czasu na treningi czy odpoczynek, bo większą część tygodnia mieli zapełnioną kolejnymi online'owym rozgrywkami, a wcześniej również wylotami za granicę. A to, co oczywiste, nie miało zbyt korzystnego wpływu na formę całego składu, który przemęczony zaczął coraz bardziej uwidaczniać swoje problemy.

A problemy miała także sama organizacja, bo presja ewidentnie jej nie sprzyjała. Zaczęły się wymówki, zaczęły się pretensje, a najlepszym tego przykładem była niedawna sytuacja związana z krajowymi eliminacjami do WESG, gdy na facebooku organizacji pojawił się post napisany wyraźnie obrażonym tonem, z którego mogliśmy dowiedzieć się, że Virtus.pro jako jedyne nie zgodziło się ułożyć harmonogramu zmagań pod inne mecze AGO. Kij z tym, że Virtusi sami musieli pogodzić walkę o wyjazd do Chin z rywalizacją na innych frontach. Przedwczoraj natomiast AGO podporządkowało wszystko już pod siebie bez najmniejszego problemu – szkoda tylko, że z pominięciem swoich przeciwników z EFBIJAJ, którzy musieli czekać aż zespół zakończy swoje spotkanie w ESL Pro League.

Na koniec warto więc wyjaśnić znaczenie tytułu nim któryś z bardziej narwanych czytelników zarzuci nam clickbait lub też przesadę (chociaż pewnie i takie głosy się pojawią) – otóż mamy do czynienia z agonią. Z agonią dotychczasowego wizerunku AGO, który wraz z zakończeniem fantastycznej passy uleciał i stał się tylko wspomnieniem równie odległym, co fantastyczne piosenki śpiewane przez Morgena. Teraz mamy do czynienia z nowym AGO – tworem zupełnie przeciętnym, który niczym nie różni się od PACT czy x-kom teamu, a na pewno nie jest mesjaszem polskiego Counter-Strike'a, który może zapełnić niszę powstałą wraz z upadkiem Virtus.pro. Dziś rolę tę przejęło Kinguin – jak jednak wiemy, łaska kibica na pstrym koniu jeździ...

Śledź autora wywiadu na Twitterze – MaPetCed