Dożyliśmy w esporcie nietypowych czasów. Dziś elektroniczna rywalizacja to już nie tylko legendarne już produkcje, jak Counter-Strike, Dota 2 czy też League of Legends, ale również stale pojawiające się gry będące efektem mody. Pojawiają się nagle, robią spore zamieszanie, tworzą hype, po czym... znikają. No, może niekoniecznie dosłownie, ale o popularności, jaka była ich udziałem w okresie boomu nie ma mowy. Tak, Overwatch, patrzę na ciebie.

Na pierwszoosobowego shootera od Blizzarda parcie było tak niesamowite, że pierwsze organizacje zaczęły tworzyć swoje dywizje, gdy gra znajdowała się jeszcze w fazie... beta. Tytuł narobił sporo szumu, więc nie ma się co dziwić. Także kolejne firmy, w stylu DreamHacka czy też MLG, zapragnęły mieć w swoim dorobku turnieje dedykowane właśnie OW. Pro scena więc kwitła i wszystko wyglądało świetnie, ale tylko do czasu. Twórcy gry postanowili bowiem stworzyć własną ligę, co też obwieścili całemu światu. A następnie na wiele długich miesięcy nabrali wody w usta, organizacje natomiast nie wiedziały co robić. Większość z nich zaczęła więc zgodnie się wycofywać, motywując swoją decyzję niepewną przyszłością. Hype potrwał więc około rok, po nim zaś bańka mydlana pękła i okazało się, że nikt nawet nie zastanowił się co będzie dalej, gdy wizja producenta różnić się będzie od tego, co oczekują wszyscy.

Zresztą, do Blizzarda jeszcze tu wrócimy, ale może teraz kolejny przykład – Quake Champions. Powrót króla. Znaczy się, miał być powrót króla, ale bardzo szybko okazało się, że król jest nagi, a na dodatek nie ma w ogóle pomysłu co z tą nagością zrobić. Bo chociaż samej grze raczej nie mam nic do zarzucenia, gdyż była czymś świeżym wobec taktycznych gier FPS, to już esportowo nowy Quake leżał i kwiczał. Może nie na początku, bo przecież był ogromny turniej z siedmiocyfrową sumą w puli nagród, były wielkie zapowiedzi i były też legendy sceny, które jak jeden mąż powracały z niebytu, by znowu powrócić na szczyt. A potem nadszedł rok 2018, a o tytule zrobiło się niepokojąco cicho. I na dobrą sprawę tak pozostało do dziś, bo Bethesda ewidentnie nie miała pomysłu co dalej z tym fantem zrobić, tylko niestety nikogo o tym wcześniej nie uprzedziła. I ponownie, jak w przypadku OW, organizacje też ten fakt zaskoczył, przez co większość z nich po kilkunastu miesiącach odcięła się od produkcji. O ile było się od czego odcinać, bo dziś esportowy QC wydaje się już zupełnie martwy.

No i znowu twórcy Overwatcha, ale tym razem w sosie MOBA. Na początek jednak historyjka – wyobraź sobie, że kładziesz się w nocy spać. Zasypiasz mając w ręku kontrakt z organizacją i rozmyślasz o czekających cię turniejach. Po czym budzisz się rano, a tu niespodzianka: gry, w którą grałeś, już nie ma. Tak musieli niedawno poczuć się zawodnicy Heroes of the Storm, gdy nagle Blizzard zakomunikował im, iż ich ulubiony tytuł będzie co prawda nadal istnieć, ale już nie w aspekcie esportowym. I klops. Poświęciłeś długie miesiące na treningi? Rzuciłeś szkołę lub studia, by skupić się na karierze? No szkoda, szkoda... Ale spokojnie, mamy nowe skiny do postaci! Ekhm... Tak czy inaczej, widać gołym okiem, że sytuacja, w jakiej znaleźli się profesjonaliści, przyjemna nie była, a wszystko dzięki producentom, którym najwyraźniej zabrakło wyobraźni, a może po prostu przyzwoitości.

Ale po co te przykłady? Otóż prowadzą one wszystkie do wspólnego wniosku – łaska twórców na pstrym koniu jeździ. Esport jest o tyle niewdzięczną gałęzią rywalizacji, że tutaj nigdy nie możesz mieć pewności, że nagle coś się nie zmieni. Na lepsze albo na gorsze. Że nagle twoja gra nie zyska konkurenta. Albo że jej producent wprowadzi aktualizację, która kompletnie ową grę zrujnuje. Jako sportowiec śpisz spokojnie, bo nagle nie przyjdzie prezydent FIFA i nie powie, że wygasza piłkę nożną, by zrobić piłkę nożną 2. Albo żeby skupić się na czymś innym. A w branży elektronicznej rozrywki jest to opcja jak najbardziej realna. Zresztą, nawet tytuły battle royale, które dziś święcą kolejne triumfy, w końcu poczują tego następstwa. A może już poczuły? Przykład Apex Legends, w które na przestrzeni kilku tygodni zainwestowały NRG Esports czy Natus Vincere, pokazuje, że może faktycznie tak. Bo i tutaj po początkowym boomie przyszła recesja. Witamy w świecie esportu.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn