Miałeś, chamie, złoty róg, miałeś, chamie, czapkę z piór: czapkę wicher niesie, róg huka po lesie, ostał ci się ino sznur, ostał ci się ino sznur.
Muszę przyznać się, że "Wesele" Stanisława Wyspiańskiego nie należało do moich ulubionych szkolnych lektur. Ba, nie przypominam sobie żadnej takowej książki, której czytania mógłbym się podjąć z innego powodu niż obowiązek. Co więcej, Wesela nawet nie skończyłem, bo skoro pojawiła się jego ekranizacja, to i po co męczyć wzrok i przerzucać kolejne strony napisanego niezbyt przyjemnym językiem dramatu – lepiej po prostu odpalić film. Wzorowym uczniem nie byłem, aczkolwiek zawsze preferowałem wiedzę praktyczną od tej podręcznikowej. Trzeba jednak być potężnym ignorantem, by nie znać cytatu, którego część została sparafrazowana przeze mnie w tytule. Choć owszem, musiałem wyguglować jego poprawny zapis i przy okazji upewnić się, czy na pewno dobrze interpretuję jego znaczenie, jednak przyglądając się poczynaniom ENCE na Intel Extreme Masters Beijing-Haidian, zdałem sobie sprawę, że żadne inne zdanie lepiej nie opisze ostatnich decyzji podjętych przez fiński zespół. Ale po kolei.
Miałeś, chamie, złoty róg
Początek 2019 roku był naprawdę gorącym okresem. Naturalnie nie mówię tutaj o pogodzie, a o wydarzeniach, jakie miały miejsce w świecie Counter-Strike'a. Na horyzoncie widać było już IEM Katowice, a więc nie tylko największy turniej esportowy w naszym kraju, ale też powrót zawodów rangi Majora do Polski. Społeczność CS:GO podzieliła się na dwa obozy – jeden bezwzględnie stawiał na łatwy triumf Astralis i potwierdzenie dominacji na światowej scenie, drugi zaś, liczbowo zdecydowanie mniejszy, szukał argumentów przemawiających za potknięciem Duńczyków. Ale pewnie nawet najbardziej zwariowani kibice nie spodziewali się, że ostatnią przeszkodą na drodze najlepszej wówczas piątki świata do odniesienia kolejnego spektakularnego triumfu będzie właśnie ENCE.
Piękny sen, a właściwie nie sen, bo wszystko wydarzyło się naprawdę, trwał aż do końca turnieju. Formacja z Półwyspu Skandynawskiego zawodów ostatecznie nie wygrała, ale zyskała coś zupełnie innego, niekoniecznie materialnego – szacunek i uznanie kibiców. Oczywiście nie wszystkich, bo część winszowała graczom ENCE rychły spadek w notowaniach, nie przypuszczając, że kopciuszek katowickiego turnieju będzie w stanie na dobre zadomowić się w absolutnym światowym topie.
ENCE oglądało się po prostu fantastycznie, stąd też bardzo szybko wokół drużyny zbudował się ogromny hype, z którym zespół rodem z Finlandii radził sobie nadzwyczajnie dobrze. Co więcej, przygoda Aleksiego "allu" Jalliego i spółki coraz częściej zaczęła służyć jako argument przemawiający na korzyść otwartego systemu turniejowego forsowanego przez Valve. Określenie tej historii za przykład na piękno esportu było czymś jak najbardziej naturalnym.
Miałeś, chamie, czapkę z piór
Szybko okazało się, że katowickie perypetie ENCE nie będą także służyć jako przykład klasycznego jednostrzałowca, po których nagle słuch o drużynie zanika. Wręcz przeciwnie. Finowie w kolejnych miesiącach udowadniali swoją wartość, dokonując nawet rzeczy powszechnie uznawanych za niemożliwe – bo chyba tak traktowano ewentualną porażkę Astralis na Nuke'u. Seria wygranych trwała i trwała, aż w końcu przerwali ją bohaterzy tego tekstu. W każdym razie, na koncie ENCE pojawiło się zdecydowanie więcej wyników dobrych, aniżeli złych. Pierwszym poważnym rozczarowaniem okazało się dopiero lipcowe ESL One Cologne, podczas którego zawodnicy z północy Europy zawinęli się do domów po zaledwie dwóch grach. Ale czy mogliśmy mówić o kryzysie?
NIE.
Kurde, gracze to nie maszyny i trudno oczekiwać, że zawsze będzie wszystko wychodzić. To zresztą był tylko jeden turniej. W rozegranym dwa tygodnie później Intel Extreme Masters Chicago fiński skład wrócił do żywych i przegrał jedynie z Teamem Liquid, którego w tamtej chwili po prostu nie dało się pokonać.
Czapkę wicher niesie
Każdy chce być w czymś najlepszy. Dążenie do perfekcyjności to cel w zasadzie wszystkich, którzy podejmują się jakiejś rywalizacji. Niestety, w wirze emocji część zapomina, że wszystko wymaga czasu – i nikt nie daje gwarancji, że faktycznie cel uda się zrealizować. Włodarze ENCE najwyraźniej za punkt honoru wzięli sobie stworzenie najsilniejszej piątki graczy na świecie. Przypomnijmy, że zaledwie kilka miesięcy wcześniej zespół ten był raczej zwykłym średniakiem, od czasu do czasu odnoszącym nieco lepsze wyniki. Ale, jak wiadomo, apetyt rośnie w miarę jedzenia.
Apetytu na zrzucenie z tronu konkurencji i przywdzianie korony nie powstrzymał niestety zdrowy rozsądek. Jeszcze przed berlińskim Majorem zaczęły krążyć plotki o możliwych zmianach w składzie fińskiej formacji. Sam, mimo dość konkretnych źródeł tychże plotek, nie chciałem w nie wierzyć. W końcu jednak wiara (albo niewiara) przestała odgrywać jakiekolwiek znaczenie, bo niedługo po tym wszystkim organizacja sama ogłosiła, że z drużyną po najważniejszej imprezie półrocza pożegna się Aleksi “Aleksib” Virolainen. Sam zainteresowany skomentował sprawę tak:
Wylądowałem na ławce rezerwowych. To było zaskakujące i początkowo było bolesne. Teraz jednak sobie z tym radzę. Pomimo trudności, takich jak porażka w turnieju czy też posiadanie odmiennych opinii, nadal byliśmy w stanie kroczyć odpowiednią ścieżką i osiągnąć sukces. Zbudowaliśmy ten zespół od podstaw. Z dumą mogę powiedzieć, że byłem częścią tego progresu od ekipy z potencjałem do światowej czołówki. To była satysfakcjonująca podróż, ale teraz dobiega ona końca.
Róg huka po lesie
Odsunięcie od składu gracza, który był fundamentem zespołu, było szokujące. Sam moment tego ogłoszenia również nie stawiał organizacji w dobrym świetle – w końcu ta podzieliła się tą zaskakującą wiadomością jeszcze przed startem Majora, i olaboga, co by to było, gdyby ENCE mające na horyzoncie zmianę kadrową, tak totalnie bez presji tego Majora wygrało. No i w sumie przez pewien czas pachniało sensacją, bo Finowie przebrnęli przez fazę grupową jak burza, by jednak w ćwierćfinale dostać bęcki od Renegades. I w sumie szkoda, że tak się stało, bo chętnie posłuchałbym tłumaczenia włodarzy zespołu, gdyby ten faktycznie osiągnął sukces w Niemczech, a zaraz po nim pożegnał się z jednym z jego autorów.
W każdym razie fani ENCE po transferze Miikkego „suNny'ego” Kemppiego szybko musieli odnaleźć się w nowej rzeczywistości. A ta nie była już tak kolorowa, jak w pierwszej połowie roku. Naturalnie, nikt nie oczekiwał, że drużyna po wymianie zawodnika na tak ważnej pozycji z dnia na dzień zacznie prezentować galaktycznego CS-a, ale no cóż... chyba nikt nie przypuszczał, że będzie aż TAK źle.
Przedostatnie miejsce w Moskwie, odpadnięcie po fazie grupowej w Nowym Jorku, Malmö i dziś w Pekinie. Tragedia to mało powiedziane.
No, ale przecież jest progres. ENCE na IEM Beijing-Haidian podjęło przecież równorzędną walkę z ViCi Gaming. To na pewno sukces, na jaki liczono w Finlandii.
Ostał ci się ino sznur
Co dalej? Osobiście nie wróże temu projektowi powodzenia. Mając w pamięci niecierpliwość zarządu, wkrótce trzeba będzie podjąć kolejne radykalne kroki. Zrobić krok w tył, przyznać się do błędu, by potem zrobić dwa do przodu? Brzmi nieźle, ale do tego potrzeba mieć jaja. Brnąć dalej w to bagno i czekać, aż w końcu nastąpi przełom? Brzmi najbardziej prawdopodobnie, choć wyjątkowo irracjonalnie w zestawieniu z tak potężnymi planami snutymi jeszcze w połowie tego roku.
Tak więc chyba musimy czekać na rozwój wypadków. Tak przynajmniej wynika ze słów suNny'ego, który powiedział niedawno, że celem zespołu jest przygotowanie na kolejny rok. Co to oznacza w praktyce? ENCE będzie równorzędnie rywalizować z potęgami z Azji? A może wkrótce dokopie także naszym polskim drużynom, które przecież tak doskonale radzą sobie na międzynarodowej arenie?
A ja naiwny myślałem, że oni faktycznie chcą zostać numerem jeden na świecie.