Koniec roku to zazwyczaj czas podsumowań i nie inaczej jest w esporcie. Jednak tym razem na ostatnie dwanaście miesięcy będziemy patrzeć odrobinę inaczej niż zazwyczaj. Wszystko przez globalną pandemię koronawirusa, przez która odwołano zdecydowaną większość lanów i zmusiła esportowe zmagania do schowania się w internecie. Jednym z niewielu wyjątków były Mistrzostwa Świata w League of Legends, którymi organizatorzy mogą się bezapelacyjnie chwalić. Co więcej, w finałowym starciu turnieju na stadionie Pudong pojawiła się widownia na żywo. Chapeau bas, Riot.
Jak to mówią perfekcjoniści, zawsze jest pole do poprawy. Tak samo jest w przypadku profesjonalnego LoL-a. Żaden format nie jest idealny, a temu, który obowiązuje w rozgrywkach spod szyldu Riot Games brakuje dosyć sporo do doskonałości. Dlatego też dzisiaj przyjrzymy się dokładnie, jak organizowane są zmagania w popularną MOBĘ i postaramy się dojść do jakichś, mam nadzieję sensownych, wniosków. Takich, które usatysfakcjonowałyby samych profesjonalnych graczy jak i widzów.
Więcej zespołów w ligach
Takie życzenie najczęściej pojawia się na ustach widzów ze Starego Kontynentu, co jest jak najbardziej naturalne. Dlaczego? Ano dlatego, że po prostu wraz z rozwojem infrastruktury LoL-a w Europie, rozwijają się regionalne ligi, które wypuszczają w świat coraz to lepszych zawodników. Jednocześnie, poziom najwyższego szczebla rozgrywek nie spada, dlatego też nie sposób zmieścić wszystkie obiecujące osobistości w lidze, która liczy aktualnie dziesięć drużyn. Spójrzmy na przykład na tegoroczne K1ck Neosurf, AGO ROGUE czy akademię Misfits. Czy znajdzie się ktoś, kto nie chciałby zobaczyć tych składów stających w szranki z Fnatic, Rogue czy G2 Esports? Powątpiewam.
Sam Riot mógłby na tym sporo zyskać, wszak wszystkie najważniejsze rozgrywki są pod jego kontrolą, a za miejsce w takim League of Legends European Championship czy League of Legends Championship Series zgarnia on niemałą sumkę. Niemałą to w zasadzie eufemizm, gdyż według The Esports Observer, przed startem franczyzy w Europie wykupienie slota w powstającym dopiero co LEC kosztowało 8-10 milionów euro. Pozostaje w takim razie pytanie, czy znaleźliby się chętni na taki zakup. Wydaje mi się, że z coraz większą popularnością esportu i jego mocniejszym przebijaniem się do mainstreamu, jak najbardziej.
Więcej uczestników w najważniejszych ligach, to więcej meczów, a więcej meczów oznacza więcej godzin transmisji i jeszcze bardziej napięte kalendarze profesjonalnych esportowców, ale i kibiców. Czy dla fanów nie byłaby to za duża dawka LoL-a? Jest to wysoce prawdopodobne, stąd też moja druga propozycja zmiany.
Innym problemem związanym z powiększeniem liczby slotów w najważniejszych ligach byłoby zwiększenie godzin transmisji i rozciągnięcie napiętego już kalendarza. Czy widzowie nie przejedliby się przypadkiem tak ogromną dawką LoL-a? Sądzę, że taka opcja jest wysoce prawdopodobna. Stąd też moja druga propozycja zmiany.
Quo Vadis, Spring Split?
Na początku istnienia lig pokroju EU/NA LCS trudno było znaleźć jakikolwiek sens wiosennej rundy rozgrywek. Co prawda wyłaniała ona mistrza regionu, nagradzała go określoną sumą pieniędzy, ale nic poza tym. Ba, zdarzały się sytuacje, kiedy mistrz wiosny zaliczał po zdobyciu pucharu taki zjazd formy, że nie udało mu się dostać na Mistrzostwa Świata. Po dosyć krótkim czasie wymyślono Mid-Season Invitational, ale chyba możemy się zgodzić, że ten turniej prestiżem mocno odstaje od Worldsów. Jasne, dostarcza nam międzykontynentalnej rywalizacji, której każdy łaknie i daje pogląd na aktualną siłę poszczególnych regionów, ale nie znaczy nic więcej.
Niemniej czym będzie Spring Split w 2021 roku, zakładając, że Riot zorganizuje międzysplitowy turniej w warunkach podobnych do Worlds 2020? Wciąż jedynie gruntem testowym przed najważniejszą częścią sezonu, czyli latem. Tym bardziej że pomimo kilku eksperymentów na przestrzeni lat, wiosna wciąż nie ma żadnego wpływu na awans na MŚ. Jaki w takim razie jest w sumie sens brania jej na poważnie?
Dlatego jeżeli chcielibyśmy rozszerzyć listę uczestników lig, organizatorzy mogliby pomyśleć nad rozwiązaniem Spring Splitu i stworzeniem jednego, wielkiego sezonu, z przerwą pośrodku na międzynarodowy turniej. Każda gra miałaby znaczenie, byłoby więcej miejsca na sensowny kalendarz i ani gracze, ani widzowie nie byliby tak zmęczeni. Wilk syty i owca cała. Zresztą, jeżeli wierzyć Travisowi Gaffordowi, to włodarze LCS już od miesięcy myślą nad takim formatem. Czy Ameryka Północna zostanie liderem także w innowacji, a nie tylko w błyskawicznym opuszczaniu Worlds? Szok.
Can I order one Loser's Bracket, please?
Jeżeli jestem czegoś pewien, to tego, że większość widzów LoL-a (tak jak ja) co roku na początku października gromadzi przekąski, zamyka w pokoju i śledzi Mistrzostwa Świata. Nawet jeżeli trzeba siedzieć do późna, bo gracze znajdują się w słonecznej Kalifornii, czy wstawać wraz ze wschodem słońca, bo w Seulu wybiła już godzina startu kolejnego dnia zmagań. Co roku Worldsy przyciągają miliony widzów przed ekrany, wszak każdy lubi oglądać najlepszych walczących z najlepszymi. Co więcej, to jedyny taki turniej w roku, a reprezentacje Starego Kontynentu z roku na rok rosną w siłę. Na tegorocznej edycji mieliśmy aż czterech Polaków, tak więc Polska Gurom.
Emocje sięgają zenitu podczas play-offów, w których w końcu dochodzi do serii best of five pomiędzy najlepszymi ośmioma zespołami na świecie. Losowanie par tworzy zazwyczaj kilka świetnych match-upów. Jednym z nich w tym roku było Fnatic vs Top Esports. Chińczycy dokonali pierwszego reverse sweepa w historii MŚ, jednakże nie można odmówić ich rywalom wyśmienitej dyspozycji. Pomarańczowo-czarni w takiej formie bez problemów raczej uporaliby się z Gen.G, DRX, czy JD Gaming w dolnej drabince, prawda? Tego nigdy się nie dowiemy.
Podobnych przykładów jest masa. Świetne NaJin Black Sword z 2013 roku, ROX Tigers z 2016, które niemalże zatrzymało SK Telecom T1 w półfinale, czy nawet G2 Esports z tego roku. W końcu kto nie chciałby zobaczyć kolejnego łomotu Samurajów ze strony mistrzów Chin? Albo ile razy faworyci turnieju musieli się zmagać ze sobą w ćwierćfinale tak jak kt Rolster i Invictus Gaming dwa lata temu? Wracając do rzeczy, w rozgrywkach, które są tak chętnie oglądane i dostarczają takiej masy emocji, a w przeciwieństwie do Counter-Strike'a nie mają innego turnieju co tydzień, drabinka przegranych jest czymś, co by je wzbogaciło.
Oczywiście, wiązałoby się to ze sporym nakładem pracy w porównaniu do tego, co mamy dziś. Sam turniej musiałby trwać kilka dni dłużej, żeby rozsądnie rozplanować wszystkie mecze w kalendarzu, co też wiąże się z kosztami. Jednak jestem pewien, że wielu z nas byłoby bardziej zadowolonych z czegoś więcej, niż zaledwie siedmiu serii BO5 na koniec sezonu.
Nie sposób ukryć, że zaproponowane powyżej sugestię praktycznie zmieniłyby cały dotychczasowy ekosystem profesjonalnego League of Legends. Nie ukrywam też, że nie jestem pionierem w takim myśleniu, chociaż bardzo bym chciał. Jednak podobne opinie pojawiają się ze strony ekspertów, dziennikarzy, widzów i trolli z Reddita od miesięcy. Jak to mówią ludzie sukcesu – trzeba iść z duchem czasu. Może najwyższy czas, żeby spróbować?