To ptak? To samolot? Nie, to tajemniczy artefakt

O tym, że powstaje projekt o nazwie Starfield, po raz pierwszy oficjalnie dowiedzieliśmy się jeszcze w 2018 roku podczas E3. Musiało jednak minąć pięć długich lat, byśmy mogli na własnej skórze przekonać się, czy "Skyrim w kosmosie", jak szybko obwołano grę, faktycznie zdaje egzamin w praktyce. Bo teoria wyglądała naprawdę obiecująco. Chociaż nie da się ukryć, iż po graficznych "dokonaniach" Fallouta 4 wielu graczy liczyło też, że Todd Howard i spółka w końcu dokonają tak wyglądanego skoku technologicznego. Starfield wydawał się ku temu idealną okazją, szczególnie z uwagi na skalę produkcji. Wszak do naszej dyspozycji miał być teraz nie kraj, nie stan, nie cała kraina, a... KOSMOS! I tutaj mam pierwszy problem, bo chociaż na papierze wygląda to bardzo ładnie, to po blisko stu godzinach trudno mi powiedzieć, bym miał poczucie, że przemierzyłem ogrom bezkresu przestrzeni kosmicznej. Wszystko z powodu pewnych rozwiązań, na które postawiła Bethesda.

Ale zacznijmy od fabuły. Ta zaczyna się w 2330 roku w momencie, gdy jesteśmy na jakiejś zapomnianej przez stwórcę planecie. Tam jako pracownik firmy wydobywczej natrafiamy wraz z naszymi kompanami na coś absolutnie nietypowego. Bo przecież to nie jest normalne, gdy po dotknięciu kruszcu nagle mamy dziwne, wręcz metafizyczne wizje, prawda? A właśnie tak się dzieje, gdy nasz protagonista po raz pierwszy styka się z tajemniczym artefaktem. Potem wydarzenia toczą się błyskawicznie. Nasza osoba po kontakcie z ów "czymś" zaczyna wzbudzać zainteresowanie różnych grup. W nasze ręce całkowicie za darmo wpada statek, którym możemy potem podróżować. Albo np. go rozbudować, zmodyfikować lub w ogóle sprzedać i kupić nowy. Na co byśmy się nie zdecydowali, ruszamy. To wszystko daje twórcom pretekst, by skłonić nas do podróży przez wszechświat. Celem jest oczywiście zgromadzenie wszystkich kawałków artefaktu i ustalenie, o co tu do cholery chodzi. A przy okazji wykonanie niezliczonej ilości misji, przyłączenie się do kilku frakcji oraz nadepnięcie na odcisk innym.

Kosmos, w którym nie wszędzie jest co robić

Właśnie, misje... Szczerze przyznam, że po pewnym czasie odwiedzanie nowych lokacji sprawiało, iż miałem flashbacki z Wietnamu. Na każdym kroku bowiem odnosiłem wrażenie, że ktoś czegoś ode mnie chce. W efekcie kolejne zadania były mi niemalże siłą wsadzane do gardła. Nierzadko nie trzeba było nawet specjalnie z kimś rozmawiać, wystarczyło podsłuchać jakąś rozmowę. Ktoś powie, że nie jest to problem, wystarczy nie robić niektórych questów. I jest to z jednej strony prawda. Z drugiej jest wielu graczy (w tym ja), którzy zwyczajnie nie lubią, gdy w ich dzienniku zadań tkwią nierozwiązane sprawy. Zresztą, być może to nagromadzenie nie byłoby jeszcze takim kłopotem, gdyby nie to, że sporo misji to zwyczajne zapychacze. Po prostu idź z jednego miejsca w drugie, coś znajdź, kogoś zabij, coś uruchom, wróć do zleceniodawcy. Koniec. Oczywiście są też zadania-perełki. Nierzadko nawet niepozorne, bo w jednym wypadku zaczynamy od wybrania się po kawę, a kończymy wciągnięci przez korporacyjną maszynę machlojek, przekrętów i innych ciemnych spraw. Niestety takich przypadków jest zdecydowanie za mało, by można było czuć się usatysfakcjonowanym. Jedynym wynagrodzeniem jest wówczas nie satysfakcja, a punkty doświadczenia. Te możemy wydać w ramach dostępnego drzewka, które akurat rozwiązano w ciekawy sposób. Otóż każda umiejętność posiada kilka poziomów. Aby jednak wejść na wyższy, musimy wykonać określoną czynność. Na przykład zabić X przeciwników pistoletem albo zhakować Y zabezpieczeń o określonym stopniu trudności.

Sam kosmos to też trochę wydmuszka. Co też jest największym ciosem, bo przecież możliwość zostania kosmicznym eksploratorem miała być tym, czym Starfield miał wznieść doświadczenie RPG na wyższy poziom. Nie wnosi. To, co boli najmocniej, to brak poczucia swobody, bo przelatywanie między planetami to tak naprawdę wariacja na temat szybkiej podróży. Wchodzimy na mapę, wybieramy lokację, która nas interesuje, mamy krótką animację i voilà. Nawet możliwość walki w przestrzeni kosmicznej tego nie rekompensuje. Szczególnie że był to element gry, który najchętniej pomijałem. Nie było w nich krzty przyjemności, którą znałem choćby z niedawnego Everspace 2, gdzie z przyjemnością wchodziło się w kolejne starcia. Tutaj, gdy tylko mogłem, za wszelką cenę starałem się działać po cichu, by nie musieć walczyć. Same miejsca, które odwiedzamy, też budzą mieszane uczucia. Trzeba deweloperom oddać, że starali się, by krajobrazy, które napotykamy były różnorodne. Dzięki temu mamy miasto, które wygląda niczym żywcem wyjęte z Cyberpunka 2077. Inne, przypominające jako żyw coś na wzór Fallouta. Jest Nowa Atlantyda, gdzie czułem vibe Cytadeli z Mass Effecta. I tam jest różnorodnie, pięknie, a momentami nawet urzekająco. Ba, nawet na pustkowiach wypełniających większość planet potrafi być wizualnie tak, że oko się raduje. Metropolie faktycznie zrobione są z pomysłem, mają liczne zakamarki i ich eksploracja daje satysfakcję. Momentami można mieć nawet wrażenie, że ten świat żyje. Napotykani ludzie rozmawiają, narzekają, a także reagują, gdy ich zaczepiamy. Wtedy jest dobrze i Starfield jest przyjemny.

A potem trafiamy na planetarny bezkres, który jest zwyczajnie nudny. Wiele miejsc to po prostu puste przestrzenie niewypełnione niczym ciekawym. I niby to nie dziwi, bo tak pewnie wygląda kosmos. Aczkolwiek w tej sytuacji obietnica kosmicznej przygody trochę się deaktualizuje, bo często natrafiamy na lokacje, gdzie nie ma nic do roboty. Twórcy starali się jeszcze coś z tym zrobić i gdzieniegdzie znajdziemy wrogie bazy, ruiny czy też po prostu nietypowe obiekty, ale to zdecydowanie za mało, by eksploracja tych miejsc była przyjemna. Ograniczone zasoby tlenu, pełniącego tutaj rolę staminy, nie pomagają, bo przemierzając wyludnione tereny co chwilę musimy się zatrzymać, by nasz awatar wziął kilka głębszych wdechów. Wszystkiego nie ułatwia też fakt, iż często wejście do jakiejś lokacji wiąże się z koniecznością oglądania ekranu ładowania. Od dewelopera pokroju Bethesdy oczekiwałbym jednak, że w tej materii poczyniony zostanie postęp. Tymczasem wydaje się, że konkurencja odjechała daleko w kwestii optymalizacji, która mimo wspomnianych ograniczeń bynajmniej nie jest idealna.

Starfield nowym Skyrimem? No nie do końca

I o ile, jak wspomniałem, Starfield potrafi cieszyć oko, to dzieje się tak tylko momentami. Przesiadka na silnik Creation Engine 2 oczywiście stanowi skok względem tego, co widzieliśmy w ostatnich grach Bethesdy, ale nadal zdarzają się momenty, przy których zęby zgrzytają. Nie da się ukryć, że produkcja nie ma szans w starciu z najładniejszymi grami tej generacji. Jeżeli chodzi o strzelanie, to to jest przyjemne. Czuć, że broń ma kopa i używanie jej daje satysfakcję. Rewolwery dają odrzut, karabin przy seriach przeskakuje. Dodatkowo mamy też różne poziomy ekwipunku, a ten na levelu legendarnym nierzadko posiada specjalne efekty, które czynią go jeszcze skuteczniejszym. Aczkolwiek to wszystko byłoby jeszcze bardziej satysfakcjonujące, gdyby przeciwnicy byli trochę mądrzejsi. Bo normalny poziom trudności normalnym poziomem, ale wydaje się, że oponenci, chociaż starają się szukać osłon albo nawet nas okrążać, to robią to dość nieporadnie. Z tego też powodu szybko przerzuciłem się na karabin snajperski, bo headshoty szybciej załatwiały sprawę, a ich zdobywanie nie należało do trudnych. Trochę podobny case, jak w przypadku Cyberpunka 2077, bo tam z czasem walka zaczęła wyglądać podobnie.

Potem człowiek zbierał tony żelastwa, które wypadło z wrogów, by pójść z nimi do kupca i upłynnić. Z jednej strony szybko ekonomia w grze przestała być więc problemem, ale z drugiej... Niech Bethesda zatrudni wreszcie kogoś, kto uczyni poruszanie się po ekwipunku przyjemniejszym. A tak czy Skyrim, czy Fallout, czy też Starfield, to za każdym razem katorga. Konieczność niewygodnego przełączania się między tabunem okienek, szczególnie gdy przedmioty mieli też nasi towarzysze, bolała. I skutecznie zniechęcała mnie do wizyty u kupców, bo przez ten kompletnie nieprzemyślany układ sprawy trwały wieki, podczas gdy wszystko mogło przebiec szybciej. W tym wszystkim są też mechaniki m.in. budowania baz czy też craftingu, ale nie będę ukrywał, że ani jedno, ani drugie niespecjalnie mnie kręci. Tak więc nie zagłębiałem się w nie specjalnie. Ale też nie jest to główną osią zabawy.

Natomiast to, co zobaczyłem... Cóż, Starfield potrafi być przyjemny. Odwiedziny na niektórych planetach obfitują w ciekawe wydarzenia. Kilku kompanów ma nawet ciekawe historie do opowiedzenia. Rozgrywka przy niespecjalnie długich posiadówkach nie nudzi i potrafi być angażująca. To wszystko niestety przykryte jest grubą warstwą "niczego". Wydaje się, że kosmos jest tylko pretekstem, by mówić o rozmachu, ogromie możliwości i przestrzeni. A gdyby wszystko zostało bardziej skondensowane, to tytuł na pewno nic by na tym nie stracił, a może nawet by zyskał. Trudno więc tutaj mówić o grze roku. Starfield to po prostu dobrze zrobione RPG, które ma swoje mankamenty. I na pewno nie jest żadnym przełomem. Nie będzie on dla Bethesdy nowym Skyrimem, który do dziś jest dla wielu opus magnum studia z Maryland. A w roku, w którym ukazały się Baldur's Gate 3 czy Cyberpunk 2077: Phantom Liberty nie będzie to nawet najlepsze Role Play Game. W starciu z ogromem oczekiwań Starfield przegrywa niczym Ziemia przy zderzeniu z morderczą asteroidą. Ale nadal warto w niego zagrać, bo fani gatunku i tak znajdą tam coś dla siebie. Pod warunkiem, że znajdą czas w natłoku innych wartych ogrania gier.

 
Ocena:
7/10