Od Prince of Persia do Assassin's Creed
Przypomnijmy, że pierwotnie Assassin's Creed miało być tylko spin-offem serii Prince of Persia. I jest to prawdziwy chichot losu. Bo o ile PoP stał się nieco zapomniany, a wyczekiwany remake Piasków Czasu dwa lata po pierwotnej dacie premiery zaginął w deweloperskim piekiełku, tak AC święci triumfy. Seria o zakonie asasynów dziś jest flagowym tytułem w portfolio Ubisoftu, stając się dla francuskiej firmy tym, czym dla Activision jest Call of Duty, a dla Electronic Arts FIFA/FC.
I to nie do końca komplement. Bo tak jak wspomniane produkcje konkurencji, tak i Kredo Asasynów zaczęło z czasem zjadać własny ogon, co nie zaskakuje. Mowa tutaj bowiem o praktycznie taśmowej produkcji kolejnych części głównych oraz pobocznych. A przy okazji o odejściu od tradycji cyklu. Ostatnie trzy odsłony – Origins, Odyssey oraz Valhalla – mocno odeszły od nastawionej na ciche załatwianie sprawy rozgrywki. Zamiast tego deweloperzy zapatrzyli się w RPG akcji, sięgając po ewidentne inspiracje choćby z Wiedźmina 3: Dziki Gon.
W efekcie w 2017 roku Assassin's Creed przeszło gruntowną przemianę. Chociaż pozostał element skradankowy, to w mocniejszym stopniu postawiono na bezpośrednie konfrontacje w ramach zręcznościowego trybu walki. Charakterystyczny parkour nadal był obecny, ale kreowanie coraz większych światów sprawiło, że mniej było zwartych miejskich przestrzeni, gdzie mogliśmy niepostrzeżenie przekradać się po dachach i murkach. Do tego dochodziła wręcz absurdalna liczba znajdziek, pobocznych aktywności i innych tego typu spraw, które z ostatnich AC uczyniły open worldy pełną gębą. Nie da się ukryć, że nie wszystkim taki właśnie kierunek artystyczny przypadł do gustu. Szczególnie weterani serii nigdy tak naprawdę nie pogodzili się z tym, w co przeobraziła się historia Desmonda Milesa, wplątanego w odwieczny konflikt asasynów oraz templariuszy. Po wielu latach utyskiwania te dotarły wreszcie do Bretanii. Dlatego Ubisoft postanowił puścić oczko do tych, którzy z utęsknieniem czekali na Asasyna w starym dobrym stylu.
Jestem Basim i lubię się skradać
Bo właśnie tym według zapowiedzi miało być Assassin's Creed: Mirage. Mniejsza, bardziej kameralna skala świata i większy nacisk na segment skradankowy. Swoisty powrót do korzeni serii. Czy to faktycznie się udało? I tak, i nie, ale o tym dalej. Najpierw skupmy się na fabule nowego AC, której główną postacią jest Basim. Nie jest on nikim szczególnym – ot jednym z wielu młodych złodziei, którzy w IX wieku żyli na terenie dzisiejszego Iraku. Wyróżnia go jednak fakt, iż marzy mu się zostać dostrzeżonym przez legendarne bractwo Ukrytych. Poznajemy go, gdy wraz ze swoją przyjaciółką Nehal, po kilku drobnych kradzieżach podejmują zuchwałą próbę włamania się do pałacu samego kalifa. Jak nietrudno się domyślić, sprawy bynajmniej nie przebiegają gładko. W ten sposób młody złodziej wplątuje się w konflikt pomiędzy Ukrytymi a Zakonem Starożytnych, a w tle przewijają się sprawy będące poza zrozumieniem zarówno naszym, jak i samego Basima.
Nie ma zatem odwrotu. Nasz protagonista, który stracił wszystko, ostatecznie trafia pod skrzydła Ukrytych i rozpoczyna szkolenie. A my szkolimy się wraz z nim, bo w Mirage'u zmianie uległ model walki. Ci, którzy pamiętają głównie Odyssey czy Valhallę, mogą się mocno zdziwić. Basim bowiem nie jest potężnym wojownikiem, a raczej wątłym skrytobójcą. Trudno zatem oczekiwać od niego, że w pojedynkę rozniesie w otwartej walce cały garnizon. Dlatego też, gdy już ewentualnie wplątamy się w bój, nie mamy zbyt wielu możliwości.
Możemy oczywiście uciec lub skrzyżować miecze. To drugie będzie od nas wymagało jednak pewnej sprawności, bo wystarczą 2-3 celne ciosy i świeżo upieczony asasyn padnie trupem. W związku z tym musimy nauczyć się odpowiednio parować lekkie ciosy i unikać tych mocnych, które są niemożliwe do zablokowania. Aczkolwiek takie podejście do starć nie jest przesadnie przyjemne i domyślam się, że było to celowe. Wszak asasyni z definicji szkoleni są do eliminacji z ukrycia oraz do pozostawania w cieniu.
Po nitce do kłębka
Niemniej śladem ostatnich części nie będziemy sami. Pomagać nam będzie zwierzęcy przyjaciel, którym w przypadku Basima jest orzeł o imieniu Enkidu. Żywy dron pomoże nam rozeznać się w terenie, a także oznaczyć przeciwników lub ewentualne ważne miejsca. Wraz z rozwojem zabawy możemy go zresztą ulepszyć, zwiększając np. jego spostrzegawczość. Sam bohater też staje się lepszy. Może np. korzystać z większej liczby narzędzi, takich jak rzucane noże, usypiające strzałki czy też dymne bomby. Na podorędziu ma on również asasyńską wizję, która w praktyce jest legalnym wallhackiem. Wymaga ona od nas powolnego poruszania się, ale jednocześnie widzimy wszystkich oponentów w okolicy, także tych będących za ścianą. To pomaga w lepszym stopniu planować ścieżki poruszania się lub eliminowania kolejnych niemilców. Oczywiście nie sposób też pominąć akrobatycznych umiejętności Basima, który ze sprawnością godną radzieckiego akrobaty wspina się po wszelakich murach, zawiesza na gzymsach oraz przeskakuje pomiędzy kolejnymi obiektami.
Wszystko po to, by dotrzeć do samego źródła zakonu, z którym walczymy. Nasze "śledztwo", jak nazywa to sama gra, toczy się typowo w myśl dewizy "po nitce do kłębka". Zaczynamy od pewnych poszlak, które pomagają nam ustalić kolejne szczeble hierarchii i tym samym poznać tożsamość najbardziej wpływowych członków przeciwnego obozu. A to oczywiście po to, by móc na końcu wtopić w nich asasyńskie ostrze. Nie zabraknie też zadań pobocznych, aczkolwiek te często sprowadzają się do schematycznych czynności. Zresztą głównie questy również nie są od tego wolne, ale różnorodność rozwiązań stara się to rekompensować. Nie musimy przecież na chama przedzierać się przez mury do obozu. Możemy wynająć grupę najemników, by zajęli strażników walką. Albo muzyka, który odciągnie uwagę wrogich żołnierzy. Inna opcja to dogadanie się z grupą kupców, by wtopić się dzięki nim w tłum i w ten sposób przedostać się do miejsca, które jest naszym celem.
W rozkroku między starym a nowym
Jeżeli chodzi o rozgrywkę i wspomniany już powrót do korzeni serii – cóż, trudno nie odnieść wrażenia, że Assassin's Creed: Mirage stoi zwyczajnie w rozkroku między tym, co stare, a tym, co nowe. Z jednej strony skala projektu jest zdecydowanie mniejsza, bo cała mapa Mirage'a przypomina wielkością zaledwie część dostępnych terenów z Valhalli. Z drugiej jednak nie brakuje wszystkich tych rzeczy, które stały się synonimem tzw. ubi-gierek. Są więc znajdźki porozsiewane na mapie, które swoim wyrazistym kolorem wręcz krzyczą "szukaj mnie, szukaj!".
Ewidentnie niedomaga też sztuczna inteligencja, co w grze nastawionej na skradanie mocno psuje immersję. Momentami wraży strażnicy są zwyczajnie głupi. Możemy na ich oczach wciągnąć ich kompana w górę liści, a oni i tak będą zachowywali się, jakby nic się nie stało. Także próby gimnastykowania się i chowania ciał nie mają za bardzo sensu. Często bowiem przeciwnicy i tak nic sobie nie robią z tego, że pod nogami walają im się polegli towarzysze.
Powiem szczerze, że podczas całej zabawy towarzyszyło mi poczucie, jakbym grał w coś na wzór dodatku do AC: Origins. Bo jeśli graliście w ostatnie trzy odsłony serii, to możecie uznać, że Ubisoft coś wam zabrał i oddał w wasze ręce wybrakowany produkt. Pozbawiony wielu mechanik i rzeczy, które dodano przez lata rozwoju cyklu. Jednocześnie Mirage nie dodaje nic od siebie. Nie ma tam żadnej rewolucji, niczego odkrywczego, czego fani Assassin's Creed już by nie znali. Pod tym względem to na pewno spore rozczarowanie, tylko pogłębiające uczucie wykonania przez deweloperów kroku w tył.
Nie zrozumcie mnie źle. Jako ktoś, kto lubił ostatnie odsłony, tę najnowszą również polubiłem, bo czuć tutaj podobny szkielet rozgrywki. Ale ma się też wrażenie, że to już było i ktoś odgrywa mi tutaj dobrze znane już piosenki. Niestety zespół, podobnie jak nieangażująca fabuła, nie daje rady. A i instrumentów jakby mniej w porównaniu do tego, co znamy z oryginału.
Jaki jest Assassin's Creed: Mirage, każdy widzi
Czy żałuję przygody z Assassin's Creed: Mirage? Bynajmniej. Dość powiedzieć, że w grze spędziłem ok. 30 godzin. W tym czasie wykonałem wszystkie główne oraz poboczne misje. Ponadto znalazłem wszystko, co poukrywano w świecie gry i dodatkowo zdobyłem wszystkie osiągnięcia. Gdyby nie mój kompulsywny perfekcjonizm w przechodzeniu gier, licznik ten pewnie zatrzymałby się z 10 godzin wcześniej. I chyba właśnie to w połączeniu z zerową innowacyjnością będzie dla Mirage'a największym zarzutem. Jest to bowiem odsłona cyklu, która prawdopodobnie szybko zostanie zapomniana, a za którą twórcy na premierę życzyli sobie ponad 200 zł. Zalecam raczej poczekać na obniżkę o mniej więcej połowę. Wtedy można dać szansę Basimowi i jego przygodom. Szczególnie jeżeli z rozrzewnieniem wspomina się czasy początków serii Assassin's Creed. Bo chociaż trudno tutaj mówić o faktycznym powrocie do korzeni, to trzeba przyznać, że Ubisoft przynajmniej podjął pewne kroki, by nieco te korzenie odkurzyć.
Ocena: | |||||||||
7/10 |