Od zakończenia katowickiego Majora minęły trzy miesiące. W tym czasie triumfatorzy tamtej imprezy, Astralis, rozegrali zaledwie dwadzieścia spotkań na lanie, z czego aż piętnaście to były mecze BO1. Bilans ze wszech miar mało chlubny, ale co poradzić, skoro Duńczycy mają inne priorytety? Np. zaspokajanie potrzeb organizatorów BLAST Pro Series – podopieczni Danny'ego "zonica" Sørensena wystąpili na wszystkich trzech tegorocznych przystankach tej serii, rezygnując po drodze z gry na mało prestiżowych turniejach, takich jak Intel Extreme Masters czy też DreamHack Masters. No bo kto chciałby oglądać zacięte mecze z przedstawicielami światowej czołówki? Fuj!
Sam łapię się na tym, że coraz częściej zapominam o istnieniu Astralis, a zespół ten nie robi nic, by mi o sobie przypomnieć. Co więcej, oglądając IEM Sydney czy też DH Masters w Dallas nie czułem, by czegokolwiek mi brakowało – poziom sportowy był niezły, mogłem emocjonować się grą FaZe z NEO w składzie czy też Teamu Liquid. Rywalizacja na tym nie ucierpiała, poziom nie spadł, świat się nie zawalił. I prawdopodobnie nie zawaliłby się, gdyby skandynawska piątka nie pojawiła się też na kolejnych turniejach, ale to chyba nie tak powinno wyglądać. Z uwagi na brak takich dominatorów powinniśmy przecież odczuwać dyskomfort, coś z tyłu powinno nas uwierać, że "Zaraz, przecież te zawody nie są kompletne". Ja takiego poczucia nie mam i na dobrą sprawę gracze zonica mogą za taki stan rzeczy dziękować tylko sobie.
Powiedzieć, że nadmierne zaangażowanie w BLAST Pro Series kosztem innych imprez, nie spotkało się ze zbyt pozytywną reakcją, to tak, jakby nic nie powiedzieć. IEM, ESL One czy DH Masters to od wielu lat stały element esportowego kalendarza i cykle o statusie praktycznie legendarnym, wobec czego tylko kilkukrotnie zdarzyło się, by któraś z ekip wyrzucała maila z zaproszeniem do skrzynki "spam". A jeżeli już, to najczęściej miała ku temu naprawdę ważny powód, np. przygotowania do Majora albo konieczność odpoczynku po męczącym maratonie. Tymczasem w przypadku Astralis niczego takiego nie ma – kolejny Major dopiero we wrześniu, a poza tym jeden lan w marcu, dwa w kwietniu i jeden w maju. Raczej nikt nie ma tutaj prawda czuć się przemęczonym.
Mistrzom takie zachowanie zwyczajnie nie przystoi. Wyobraźmy sobie teraz sytuację, w której Real Madryt nagle rezygnuje z gry w Lidze Mistrzów, bo w podobnym terminie Florentino Pérez i jego spółka ACS organizują sobie inny turniej, który nie posiada być może specjalnie zachęcającego formatu, ale co z tego? Zapewne rozpętałaby się niesamowita burza i trudno oczekiwać, by kibice Królewskich byli z takiego rozwiązania zadowoleni i mieliby ku temu powody. O ile jednak w piłce nożnej coś takiego nam raczej w najbliższym czasie nie grozi, tak w esporcie sytuacja podobna do tej, w której znajduje się obecnie Astralis, nie jest wcale taka wykluczona.
A wszystko dlatego, że esport to nadal niewielka w porównaniu do innych branża, w której wiele linii zależności przecina się w sposób mniej lub bardziej oczywisty. To natomiast prowadzi do oczywistego konfliktu interesów, którego efektem jest obecność Astralis na organizowanym przez RFRSH BLAST Pro Series kosztem np. IEM-a. Trudno więc przewidzieć czy np. za pół roku albo rok z podobną inicjatywą nie ruszy inna spółka, która jest właścicielem jednej z organizacji. Że mamy wolny rynek i każdy może wybierać sobie imprezy, na które chce jechać? Jak najbardziej, ale jedną kwestią są kwestie prawne, inną natomiast czysto etyczne. A z etycznego punktu widzenia nadmierne zaangażowanie Duńczyków w turnieje tak, nie bójmy się tego powiedzieć, nieciekawe, jak te z cyklu BLAST, może wyjść scenie tylko na gorsze. Bo o ile, jak wspomniałem, świat się nie zawalił, tak np. emocje na pewno byłby jeszcze większe. Wszak pojedynki Astralis z Liquid urosły już do miana swoistego CS-owego klasyka. Ale w ostatnich miesiącach mogliśmy go oglądać co najwyżej podczas BLAST Pro Series. I to w formacie BO1.