Jak można zdefiniować mieszane uczucia? Może jako moment, gdy sięgamy do kieszeni po zwycięski kupon na loterii, dzięki któremu wygraliśmy 500 zł, i wtedy nagle do studzienki kanalizacyjnej wypada nam banknot o nominale 200 zł? A może sytuację, gdy w nocy złodzieje kradną auto znienawidzonego sąsiada z domu obok, ale uciekając, obrysowują bok naszego Passata? Nie wiem jak wy, ale ja podobnie czułem się dziś rano, snując rozmyślania na temat występu polskiego duetu Illuminar & Virtus.pro na DreamHacku w Atlancie.

No bo z jednej strony trudno całkowicie krytykować rodzime składy, nawet jeśli przyjmiemy, że DH Open to zawody dla ekip z drugiego tieru. No bo do cholery, a gdzie nasza scena się niby obecnie znajduje? Drugi tier to miejsce, do którego na razie musimy i powinniśmy aspirować, bo zwyczajnie na niewiele więcej nas na razie stać. Więc mamy ten turniej "drugiej kategorii", a na nim jedną z polskich drużyn w czołowej czwórce, tragedii więc nie ma, prawda? Tym bardziej że Virtusi, o których tu mowa, przegrali z późniejszymi triumfatorami z Heroic, niełatwo więc odgonić myśli, że gdyby podopieczni Jakuba "kubena" Gurczyńskiego zachowali pełnię koncentracji i uniknęli błędów, które przesądziły o ich porażce z Duńczykami, to finalnie oni w starciu z tak słabo dysponowanym Sprout wznieśliby w górę mistrzowski puchar. Możemy sobie tak gdybać, w myślach osiągać największe szczyty, ale wróćmy do tego, co jest tu i teraz.

Wróćmy też, a raczej przejdźmy do Illuminar, które wedle wszelkich przedturniejowych przewidywań miało być tym lepszym polskim zespołem, a tymczasem odpadło już w fazie grupowej. I to po przegranej ze wspomnianym już Sprout, które przecież na inaugurację tak gładko pokonało. I chociaż eliminacja po zaledwie trzech meczach była rozczarowaniem, to trudno występ iHG ocenić jednoznacznie źle. Nie ma medalu, nie ma czołówki, ale czy był wstyd? I znowu mam ambiwalentne odczucia, bo niby wstydzić się nie mamy za co i za kogo, ale człowiek chciałby jednak więcej. Rozpieszczony dawnymi sukcesami kibic nie tak łatwo przestawi się przecież na myślenie "Ok, dziś IEM-y, ESL One i inne tego typu zawody nie dla nas, idźmy małymi krokami". Sam mam problem ze zmianą skali pojmowania rodzimych drużyn, tym bardziej że one wcale tego nie ułatwiają.

Bo jedno to rywalizować w drugim tierze, a drugie to w tym tierze wyłapywać regularny oklep, tak jak w ESEA Mountain Dew League czy kolejnych eliminacjach do ważnych zawodów. Chciałbym więc cieszyć się, że dwa zespoły zagrały na międzynarodowym lanie o jako takiej renomie, ale z tyłu głowy ciągle gdzieś tkwi mi ta myśl, która daje o sobie znać niczym świadek Jehowy przynoszący nowy numer Strażnicy pod mój próg. Wynik z Atlanty nie jest dramatem, nasze zespoły nie dostały strzału w twarz i nie poleciały z krzykiem do mamy, tylko walczyły. Walczyły ze Sprout i Heroic, czyli zespołami, które trudno określić jako CS-owe ułomki. Oba te składy rywalizowały przecież w ostatnim sezonie ESL Pro League i przegrać z nimi to nie jest kompromitacja w stylu "odpaść z eliminacji na złożoną godzinę temu sklejką złożoną z trzech Rumunów i dwóch Kazachów".

Jak więc do tego podejść, jak to ocenić? Chciałbym się ucieszyć, potraktować to jako niezły prognostyk przed nowym rokiem i oznakę powolnego powrotu Polaków na właściwe tory. Tylko że to samo czułem po Games Clash Masters/V4 Future Sports Festival, a te turnieje były przecież już dwa miesiące temu, a po ich zakończeniu nie byłoby nic, co pozwalałoby wierzyć, iż były one czymś więcej niż tylko wypadkiem przy pracy. Do Atlanty warto więc podejść teraz nieco na chłodno, co na pewno będzie łatwiejsze, bo nasze zespoły nie przywiozły ze sobą żadnych medali, stan kruszców nad Wisłą pozostał więc bez zmian. Ale nie ma też co popadać w skrajny pesymizm, określając DreamHacka jako kolejny etap upadku rodzimego CS-a. W sumie... cholera wie jak do tego podejść. Jestem zmieszany, kończę więc ten tekst i pójdę popatrzeć jak zabierają sąsiadowi spod siódemki samochód. Tym razem postawiłem Passata w innym miejscu.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn