Fruwały przednie skrzydła, sypały się kary za nieprzepisową jazdę i kilkukrotnie zmieniał się lider wyścigu. Niby wirtualna Grand Prix Bahrajnu miała wszystko to, czego życzyliby sobie fani królowej motorsportu, trudno jednak powiedzieć, by taka forma rywalizacji w jakikolwiek sposób oddawała emocje związane z prawdziwym ściganiem. Potencjał całego przedsięwzięcia nie został bowiem wykorzystany do maksimum, a do tego znów, niestety, znać o sobie dały problemy natury technicznej.
Pomysł zastąpienia odwołanych lub przeniesionych w czasie wyścigów Formuły 1 zmaganiami w grze od początku zyskał moją aprobatę. Gaming, jakkolwiek źle to nie zabrzmi, jest przecież beneficjentem obecnej sytuacji panującej na świecie, a tymczasowe zastąpienie rzeczywistych zmagań tymi wirtualnymi, przede wszystkim w formie zabawy, jest oczywiście naturalnym ruchem, doskonale współgrającym z hasłem #zostańwdomu. Oczywiście w przypadku F1 wszystko chciano zorganizować z grubej rury – ściganie poprzedziło studio, do walki na torze w Sakhir zgłosili się celebryci, a transmisją zainteresowały się nawet stacje sportowe, jak chociażby Eleven.
Do pewnego momentu wydawało się, że cała inicjatywa będzie strzałem w dziesiątkę. Pierwsze problemy pojawiły się jednak w chwili, gdy gracze zameldowali się na serwerze celem odjechania 18-minutowych kwalifikacji. Niemniej nie wszyscy ostatecznie dostąpili możliwości wykręcenia pomiarowego kółka, bo trzech kierowców gra wyrzuciła z sesji. Jednym z nich był Lando Norris, którego wielu traktowało jako głównego faworyta zmagań, wszak poza występami na prawdziwym torze, kierowca McLarena często zasiadał za sterami bolidu w domowym zaciszu. Brytyjczyk odpalił zresztą streama, który zgromadził nawet około 100 tysięcy widzów w szczytowych momentach. Fani talentu 20-latka musieli jednak czuć się rozczarowani, bo z uwagi na problemy z serwerami temu przyznane zostało dopiero 19. pole i w wyścigu miał przebijać się z ostatniej linii.
No właśnie – miał, ale jednak finalnie na starcie się nie pojawił, bo gra znów pokazała swoje nieprzyjemne oblicze i podczas okrążenia formującego stało się to:
To finish first, first you must... start.@LandoNorris's stream dropped during the formation lap for the Virtual #BahrainGP. He wasn't best pleased.#F1 pic.twitter.com/ABA3U43TiQ
— RaceFans (@racefansdotnet) March 22, 2020
Śledzący internetową rywalizację kibice F1 domagali się restartu sesji, jednak ten nie nastąpił. Zresztą na sam start GP musieliśmy poczekać dłużej, niż pierwotnie planowano – wyścig ruszył dopiero około 22:00, mimo że czerwone światła miały zgasnąć pół godziny wcześniej. Do tego zamiast 50% rzeczywistego dystansu kierowcom dane było ścigać się jedynie przez 14 kółek, czyli na 25% realnego wyścigu. Niestety, kuriozalnych sytuacji nie był to jeszcze koniec. Ci, którzy wybrali transmisję chociażby na Eleven Sports dopiero po kilku kółkach dowiedzieli się, że w sesji nie ma Norrisa. Konsternacja była o tyle duża, że Lando przebijał się w wyścigowej klasyfikacji, lecz dopiero po czasie dotarła informacja, że jego bolidem kierował... bot.
Chaotycznie było też na samym torze. Jeden z kierowców, Johny Herbert, postanowił ściąć pierwszy zakręt trawą, awansując z tyłu stawki prosto na pozycję lidera GP. Gra ukarała 55-latka za ten incydent karą 10 sekund dodawanych na koniec wyścigu. Oczywiście nie trzeba nawet dodawać, że Brytyjczyk szybko stracił pozycję, ale jego manewr z pewnością przejdzie do historii esportowej odsłony F1. Za jego plecami też działy się cuda: większa część kierowców pozwiedzała pobocza toru w Bahrajnie, a zgubione fragmenty pojazdu wymuszały konieczność odwiedzenia swoich serwisantów. Sytuacja zmieniała się przez to jak w kalejdoskopie, a wszechobecny chaos niestety nie potęgował emocji, a wręcz przeciwnie – sprawiał, że ciężko było połapać się we wszystkich wydarzeniach, co utrudniało odbiór wirtualnej GP.
Dość narzekania, bo nie wszystko było przecież takie złe. Trzeba bowiem powiedzieć, że sama w sobie inicjatywa była całkiem przemyślana. Wyścigi online mają przecież odbywać się w każdy weekend, na który pierwotnie zaplanowano jedną z rund tegorocznych mistrzostw świata. Biorąc pod uwagę wczorajsze ogłoszenie o przełożeniu GP Azerbejdżanu, inauguracja sezonu 2020 nie nastąpi wcześniej niż 14 czerwca. Do tej pory fani muszą więc zadowolić się ściganiem w grze, a to oczywiście ogromna szansa na wypromowanie produkcji Codemasters i przekonanie do esportu tych, którzy nadal nie akceptują rywalizacji przed komputerem. Świat sportów elektronicznych może na tym więc jedynie zyskać.
Zainteresowanie taką formą rywalizacji potwierdzają liczby oglądających transmisję w internecie. Stream z zawodów na trzech platformach oglądało w peaku 395 tysięcy widzów. Do tego trzeba oczywiście doliczyć fanów zgromadzonych na kanałach streamerów, którzy prezentowali wyścig ze swoich perspektyw. Danych nie podało jeszcze także Eleven, ale jestem przekonany, że niepubliczna stacja dołożyła do ogólnego wyniku kilkadziesiąt kolejnych tysięcy odbiorców.
395k Peak Viewers on F1 Virtual Bahrain Grand Prix. #VirtualBahrainGP @F1 @Formula1game @YouTube peak - 199k@Twitch peak - 180k@Facebook peak - 18k
More stats:https://t.co/QF0HaMnR4p pic.twitter.com/1lGB3PrH9X
— Esports Charts (@EsportsCharts) March 22, 2020
Jak na wyścig-zabawę są to liczby na pewno robiące wrażenie. Być może duża część z widzów miała styczność z produkcją Codemasters po raz pierwszy w życiu. Być może jakiś procent z nich odpali Steama i zakupi grę. Być może dzięki działaniom szefostwa F1 większą popularnością cieszyć się będzie esportowa seria, w której przecież jeszcze w ubiegłym roku mogliśmy oglądać Polaka, Patryka Krutyja.
Ale żeby faktycznie pomysł rozgrywania wirtualnych wyścigów pociągnął za sobą daleko idące skutki, organizatorzy muszą wprowadzić szereg zmian. Oczywiście cały projekt ma formę zabawy, ale nie może przyjmować jej kosztem rywalizacji. Poza śmiesznymi sytuacjami chcemy także oglądać walkę koło w koło od pierwszego do ostatniego okrążenia. Fajnie, gdyby chęć udziału w tym przedsięwzięciu okazała większa reprezentacja zawodowych kierowców, a nie tylko jednostki. Celebryci pokroju Liama Payne'a podnoszą zapewne wartość medialną takiego wydarzenia, ale jestem przekonany, że każdy fan F1 wolałby zobaczyć w akcji Lewisa Hamiltona, Sebastiana Vettela czy Maxa Verstappena.
Pora na optymistyczne zakończenie – włodarze Formuły 1 mają teraz aż dwa tygodnie, by dopracować swój projekt. Za niedzielę otrzymują ode mnie tróję na zachętę. W kolejną wyścigową niedzielę chciałbym zobaczyć, że ktoś faktycznie wziął sobie uwagi społeczności do serca i doszlifował niedoskonałości tej imprezy. Do zagospodarowania jest w końcu jeszcze spora nisza.