Spadasz. Powietrze świszczy ci w uszach – ten świst jest nie do zniesienia. Ale pikujesz ostro w kierunku ziemi, bo widzisz, że obok ciebie lecą inni, a każdy z nich marzy o tym, by jako pierwszy dopaść do celu. Wreszcie lądujesz twardo na ziemi, otwierając spadochron niemal w ostatniej chwili. Ale obok ciebie też ktoś ląduje i jako pierwszy dopada do celu. Otwiera skrzynię, ale nie zdąży pozbierać tego, co wypadło. Może on dopadł zaopatrzenie, ale ty dopadłeś jego i nim zdążył się wyposażyć, posłałeś go do gułagu kilkoma celnymi strzałami. A minęło dopiero pierwszych kilka sekund rozgrywki.

*  *  *

Nigdy nie byłem wielkim fanem produkcji z gatunku battle royale. Owszem, krócej lub dłużej pogrywałem w praktycznie każdy liczący się tytuł z tego nurtu za wyjątkiem H1Z1, ale w każdym z nich brakowało czegoś, bym chciał zostać na dłużej, albo bym przynajmniej miał ochotę samemu wkroczyć na pole walki, nie czekając na moment, gdy akurat zbiorą się moi znajomi. A tak właśnie zaczęła się moja przygoda z Warzone, która na dobrą sprawę była miłością od pierwszego wejrzenia. Ta dynamika, tempo wymiany ognia i towarzyszące jej emocje były czymś, czego nie doświadczałem w innych grach BR. I nawet nie chodzi o to, że jestem jakimś ogromnym fanatykiem Call of Duty, bo moja przygoda z CoD-em po sieci zakończyła się na kilku gierkach w Call of Duty 2 oraz graniu po lanie ze znajomymi w Call of Duty 4: Modern Warfare. To nie o to chodzi.

Fortnite odpadł od razu – nie kupiła mnie stylistyka skierowana raczej do młodszego odbiorcy. Apex Legends podobnie, bo jeśli chodzi o futurystyczne shootery, to można powiedzieć, że jestem jaroszem. Danger Zone w CS:GO... Cóż, nadal lubię grać w Counter-Strike'a, ale jego toporność i archaiczność, które w normalnej rozgrywce nie przeszkadzają, w battle royale sprawiają, iż trudniej jest przebywać w Strefie Zagrożenia dłużej niż przez kilka spotkań. No i wreszcie PUBG, czyli dotychczasowy niekwestionowany król gatunku. PUBG, który ma liczne problemy i chociaż całościowo da się go lubić, to swego rodzaju ociężałość rozgrywki połączona z fatalną optymalizacją. Szczególnie ta ostatnia jest bolesna, bo chociaż mój sprzęt ma już kilka lat, to nadal z powodzeniem radzi sobie z większością gier, nawet tych najnowszych, a PUBG potrafi go skutecznie zadusić.

No i wtedy na scenę wchodzi Warzone, cały na biało. Optymalizacja? Cóż, o ile w sieci można znaleźć narzekających na nią graczy, tak ja problemów tego typu nie doświadczyłem. Tempo rozgrywki? O mój Boże – dynamika poruszania się, wymiany ognia i ogólnej akcji jest dokładnie tym, czego brakowało mi u konkurencji. A przy tym niezwykle miodny system strzelania, któremu oczywiście daleko do realizmu, ale właśnie to jest w nim najlepsze, bo dla mnie liczy się prostota i płynąca z ekranu frajda. Gdybym szukał symulatora żołnierza, prawdopodobnie kupiłbym Armę. Ja szukam zabawy i przyjemności, a tej darmowa wariacja na temat Call of Duty dostarczyła mi aż nadto. Tutaj trzeba mieć naprawdę pecha, by przez wiele minut nie natrafić na żadnego przeciwnika (lub też wylądować na kompletnym odludziu, na którym psy wiadomo czym szczekają).

150 graczy na niby sporej, ale wcale znowu nie tak dużej mapie, to gwarancja tego, że nudzić się raczej nie będziemy. I nawet po naszej śmierci Warzone nie traci na dynamice, bo zostajemy zesłani do Gułagu, gdzie walczymy o własne życie i w razie zwycięstwa możemy powrócić na pole walki. Do tego dochodzi mechanika kupowania przedmiotów, która wielu konserwatywnych fanów battle royale przyprawia zapewne o ból głowy, oraz czasowego uniknięcia utraty zdrowia poza strefą dzięki masce gazowej – ta jednak nie wystarczy nam na długo i dzięki niej kupujemy sobie wcale nie tak dużo czasu.

Tak czy inaczej, CoD kupił mnie bez reszty, chociaż nie jest oczywiście pozbawiony wad. Najpoważniejszą z nich są cheaterzy. Chociaż sam nie natrafiłem na nikogo, kogo mógłbym określić oczywistym oszustem, to fora internetowe zalewane są kolejnymi materiałami prezentującymi, do czego prowadzi brak przyzwoitości połączony ze zwykłym buractwem i chęcią psucia zabawy innym. W tej materii pozostaje mieć nadzieję, że skuszone sukcesem gry Activision postawi na wsparcie także w tym zakresie i nie podzieli losu EA, które nie wykorzystało dostatecznie okresu największej popularności Apex Legends. Oby w tym wypadku było inaczej, bo Warzone jest po prostu zbyt dobre, by po kilku miesiącach stać się tylko ciekawostką bez przyszłości i zainteresowania. Mi na pewno byłoby szkoda.

Ja wiem, że gra w gruncie rzeczy jest prosta. Bo jest, ale jednocześnie nie jest trywialna. Mimo pozostania w rzeczywistych realiach ma w sobie dynamikę znaną z produkcji, w których nasz awatar porusza się wspierany egzoszkiletem. A ponadto ma w sobie to, co każdy battle royale – mimo że poruszamy się po tej samej mapie, to każda rozgrywka wygląda inaczej, tworzy różne scenariusze i pozostawia w nas różne wspomnienia sytuacji, gdy cudem uniknęliśmy śmierci albo o mały włos zajęliśmy pierwsze miejsce. Tak jest w każdym br, ale tutaj podlano to klasycznym dla Call of Duty sosem, który pałaszować będę jeszcze długo i ze smakiem. Kelner, dokładka!

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn