Zamknięta beta VALORANTA złapała mnie w rozkroku. Obrana przez Riot Games strategia marketingowa okazała się skuteczna – w końcu chyba każdy chciał sprawdzić, co nowego przygotowali dla nas uznani na całym świecie deweloperzy i czy płynące z praktycznie każdego kierunku optymistyczne sygnały mają cokolwiek wspólnego z rzeczywistością. A ja oczywiście nie byłem wyjątkiem.

Fortuna jednak nie sprzyjała – kolejne dni mijały, a dostępu do nowego FPS-a jak nie było, tak nie było. W dodatku sieć szybko zalały niepokojące doniesienia na temat wbudowanego w grę anty-cheata, a że nie jestem w dziedzinie cyberbezpieczeństwa ekspertem, to po prostu postanowiłem sobie na razie odpuścić, tym bardziej że kumple, do których uśmiechnął się los, zdążyli powrócić już na Mirage’a i Summoner’s Rift. Niemniej nie była to kapitulacja, a jedynie wycofanie się na bezpieczniejszy front, bo obiecałem sobie ponownie pojawić się w valorantowych rejonach, gdy znikną wszelkie wątpliwości związane z Vanguardem, a esportowa strona tytułu zacznie rozkręcać się na dobre (tak, to koniunkcja).

Co do pierwszego warunku, to nie mam pojęcia, jak obecnie wygląda sytuacja. Już spieszę z wyjaśnieniem – wnikanie w szczegóły na razie byłoby tylko stratą czasu, bo do spełnienia drugiego z wymogów i tak nadal daleki dystans. Choć z każdym dniem coraz krótszy.

***

Z niemałym zainteresowaniem śledzę kolejne kroki Riotu, organizacji, organizatorów oraz samych graczy. Gdy rodził się esport w League of Legends, moim największym zmartwieniem był pewnie wybór gimnazjum. Albo coś w tym stylu. Nie byłem też świadkiem budowy podwalin pod dzisiejszą scenę CS:GO, ale to i tak nieco inny przypadek – tu mieliśmy przecież do czynienia “tylko” z przejściem na nowszą, odświeżoną wersję tego samego mechanizmu. Nie bez powodu GeT_RiGhT czy f0rest wciąż są razem z nami, prawda?

Ostatnie lata to rozkwit gatunku battle royale, który najzwyczajniej w świecie jakoś nigdy do mnie nie przemawiał, więc o poczynaniach twórców Fortnite’a i innych takich nawet nie będę pisał. Overwatch w Polsce już dawno zniknął z radarów. Urządzenia mobilne? Nie moja bajka. Z tej – oczywiście skrzywionej, bo mojej – perspektywy w niedalekiej przeszłości nie działo się więc za wiele pod kątem nowości w esporcie. Aż do października ubiegłego roku, gdy podczas obchodów dziesięciolecia Ligi Legend Riot zapowiedział nową erę w świecie pierwszoosobowych strzelanek. – Obiecujemy, że, tak jak w przypadku LoL-a, będziemy wspierać tę grę latami – szumnie zapewniali wówczas deweloperzy. To właśnie ta zapowiedź była jednocześnie obietnicą narodzin nowej esportowej dyscypliny.

***

Nie jestem naiwny – a przynajmniej naiwnie w to wierzę – więc oczywiście zdawałem sobie sprawę, że formowanie zdrowego i długotrwałego ekosystemu nie będzie rzeczą łatwą, nawet dla sprawdzonego już w boju Riotu. Że nie od razu Rzym zbudowano. Ale także, że nie liczy się tylko sam cel, że ważna też jest prowadząca do niego droga.

Oficjalna premiera gry odbyła się 2 czerwca. Zamknięta beta ruszyła jednak trzy miesiące temu. Tak czy inaczej – to tyle, co nic. Niby nic, ale jednak coś, bo drugi kwartał 2020 roku przyniósł nam całą masę rozgrywek w VALORANTA. Rozgrywek, dodajmy to, (pół)amatorskich. I to bez względu na to, że na arenie zdarzyło się pojawić legendom esportu w postaci np. NEO czy TaZa. O statusie danych zmagań nie decydują przecież grające w nich nazwiska – dla piłkarskiej Wieczystej Kraków okręgówka po transferze niedawnego kadrowicza, Sławomira Peszki, dalej jest okręgówką.

Spójrzmy na takie Absolute Masters. Format? Faza grupowa GSL + play-offy w drabince pojedynczej eliminacji. Pula nagród? 3 tysiące euro. Polskie drużyny? A i owszem, nawet dwie. Profesjonalizm? No tak średnio bym powiedział. 

Zacznijmy od początku: po przeprowadzaniu kwalifikacji organizatorzy zaprezentowali światu listę zaproszonych ekip w dość nietypowy sposób, a mianowicie za pośrednictwem Liquipedii. W gronie uczestników znalazło się miejsce dla Fordon Boars (izak, saju, NEEX, paTiTek, phr) oraz AMENO (pashaBiceps, byali, PAGO, peVor, ToM223). Tak wyglądało to pod koniec kwietnia. A co przyniosła rzeczywistość? pasha i byali do akcji nie wkroczyli ani razu, ale za to rodzime drużyny skorzystały z usług np. MOLSIEGO i Snaxa. Problem tkwi tylko w tym, że obaj panowie, podobnie zresztą jak NEEX, grali i pod banderą Fordon Boars, i pod banderą AMENO. Competitive integrity – mówi wam to coś? Bo wydaje mi się, że kiedyś już w esporcie to wałkowaliśmy.

Ja wiem, że to tylko zabawa. Doskonale wiedzą to też sami zainteresowani. Nie wmówicie mi przecież, że Snax nagle opuści zespół CS:GO Illuminar Gaming, a izak, saju czy PAGO rzucą streamerkę i zbudują obiecujący skład VALORANTA (choć nie miałbym oczywiście nic przeciwko!). I między innymi właśnie dlatego patrząc dziś wstecz, odczuwam niesmak. Mam wręcz żal. Do siebie, do kolegów z Cybersportu, do kolegów z konkurencyjnych redakcji. Zbyt poważnie potraktowaliśmy dotychczasową rywalizację na serwerach Riotu, zbyt poważnie opisywaliśmy turnieje, które koło soczystego esportu nawet nie leżały. Jestem świadomy, że wspólne poczynania influencerów i zawodników znanych z innych gier budzą zainteresowanie, że piszemy przecież dla Was, że powinno wychodzić się naprzeciw oczekiwaniom czytelnikom. Ale nie musi mi się to podobać. 

Co dwie głowy, to nie jedna, więc o krótki komentarz do moich samokrytycznych rozważań poprosiłem Krystiana Terpińskiego, którego materiały regularnie pojawiają się na łamach Weszło Esport. No i zaskoczenia nie było – gość mądrze prawi:

Moim zdaniem wszystko zależy tutaj od strategii danej redakcji. Jeśli ktoś ma zasoby ludzkie, które będą w stanie relacjonować poczynania amatorów/influencerów, bez konieczności pomijania ważnych tematów lub ambitnych materiałów, to czemu nie? Jeśli jest popyt na newsy o tym, że izak odpadł w półfinale Twitch Rivals, to pewnie, można o tym napisać i zebrać te kilkaset łatwych klików. Warto jednak wspierać przy tym rozwój prawdziwej esportowej sceny VALORANTA. Docierać do ludzi, którzy wiążą z tą grą przyszłość. Pisać o sukcesach polskich graczy w nawet tych nieco mniejszych turniejach. Inaczej za pół roku obudzimy się z ręką w nocniku, a niedzielny widz dalej będzie wiedział tylko o istnieniu paTiTka. Oczywiście do poprawnego rozwoju potrzebna jest też współpraca ze strony graczy, którzy muszą się na media otworzyć – Krystian Terpiński, dziennikarz Weszło Esport.

Ja wiem, że nie narzekałem, gdy na łamach naszego portalu pojawiały się artykuły o kolejnych Twitch Rivals w LoL-a, FIFĘ, CS:GO, Rainbow Six: Siege i tak dalej albo gdy pisaliśmy o kolejnych meczach Emeritos Banditos w ESEA Open. Traktowałem to po prostu jako ciekawostkę; swego rodzaju niewinny przerywnik od emocji związanych z esportowymi turniejami z prawdziwego zdarzenia. I szczerze wierzę, że za jakiś czas tak samo będę się czuł na podwórku VALORANTA.

***

W połowie czerwca deweloper zaprezentował nam wszakże Ignition Series. – To pierwszy krok, który wykonuje Riot tuż po premierze gry, chcąc ułatwić organizowanie nastawionych na rywalizację rozgrywek na dużą skalę. Chodzi o zachęcenie najlepszych organizacji esportowych do eksperymentowania z rozmaitymi formatami i położenie fundamentów pod rywalizację VALORANT – można wyczytać na oficjalnej stronie internetowej cyklu. Brzmi zachęcająco, a jak jest naprawdę? Cóż, pierwsza europejska odsłona zmagań nie zachwyciła starego młodego, już zgorzkniałego marudy (czyli mnie), bo w rozgrywkach spod szyldu G2 znów postawiono na rozrywkę. Krótko mówiąc, kapitanowie ośmiu drużyn poznali swoich kompanów tuż przed pierwszym wystrzałem. Na całe szczęście Team Vitality inaczej podszedł do tematu – wszystkich uczestników zawodów od Pszczółek wyłoniły kwalifikacje. W zapowiedzianym kilka dni temu WePlay! Invitational główną siłą także będą trenujące ze sobą na co dzień formacje, choć przy rozdzielaniu zaproszeń nie obyło się bez kontrowersji. Uważam jednak, że na razie to kwestia drugorzędna. Na naprawdę miarodajne wyniki, a co za tym idzie – pierwsze merytoryczne wnioski, przyjdzie jeszcze czas.

 – Riot często podkreśla, że nie chce niczego robić na siłę czy też niepotrzebnie przyśpieszać pewnych rzeczy. Bardzo podoba mi się to, że mamy cykl turniejów Ignition Series i tak naprawdę każdy region ma szansę na zaprezentowanie się oraz zdobycie jakiejś nagrody pieniężnej. Oczy większości skupiają się na Ameryce Północnej, ze względu na obecność dużych organizacji, albo na Europie, ze względu na wysoki poziom zawodników. Jednak jeśli ktoś naprawdę wiąże swoją przyszłość z VALORANTEM jako zaangażowany fan, aspirujący komentator czy analityk, to nie może pomijać innych regionów – tłumaczy Malwina Galicka, redaktorka naczelna THESPIKE.GG, anglojęzycznego portalu poświęconego w całości nowej grze ze stajni twórców LoL-a. 

– Wydaje mi się, że bardzo dużą rolę odgrywać będzie Japonia, o której ogólnie w esporcie niewiele słychać, choć zmienia się to w ostatnich latach. Co ciekawe, kiedy w Europie organizowany był kolejny showmatch z przypadkowymi drużynami i influencerami, tam w pierwszym turnieju Ignition Series na szesnaście zaproszonych drużyn piętnaście było z organizacji esportowych. Wydarzenie miało ogromną oglądalność w kraju, a RAGE, czyli jego organizatorzy, zapowiedzieli już kolejny turniej, gdzie pula nagród zwiększy się dziesięciokrotnie z 500 tysięcy jenów do 5 milionów! To daje nam około 46 tysięcy dolarów, czyli niewiele mniej od turnieju organizowanego niedawno w NA przez T1 i Nerd Street Games, gdzie do zgarnięcia było 50 tysięcy i jak do tej pory jest to turniej z największą pulą nagród na esportowej scenie VALORANTA [w przyszłym tygodniu w Europie odbędzie się turniej organizowany przez WePlay!, który także zaoferuje uczestnikom pulę o wysokości 50 000 dolarów – przyp. red.] – dodaje Galicka.

Stary Kontynent ma zatem kogo gonić, tym bardziej że czołowe europejskie organizacje (poza G2 i NiP-em) na razie nie kwapią się do otwierania swoich dywizji. – W Europie jest wielu utalentowanych zawodników, jednak bierność organizacji zniechęca ich, a nawet demotywuje. Wiele drużyn, które w ostatnich tygodniach prezentowały się naprawdę znakomicie w różnych turniejach, dzisiaj ogłasza rozpady, które często mają związek z tym, że jeden z pięciu zawodników dostał ofertę, a nie cały skład. Choć nie jest to do końca dobre, to pokazuje jednak, że coś za kulisami się dzieje i prawdopodobnie w niedalekiej przyszłości usłyszymy więcej o organizacjach z Europy, taką mam przynajmniej nadzieję – mówi Galicka.

A czy najbliższe tygodnie rzeczywiście posuną do przodu europejskie podwórko VALORANTA? Czy coraz rzadszym obrazkiem bedą zlepki złożone z relaksujących się streamerów czy profesjonalistów z innych produkcji, a coraz częściej będziemy widywać w akcji najlepsze obecnie zespoły? – Wydawać by się mogło, że scena coraz bardziej będzie się profesjonalizować, wiele osób tak myślało, gdy niektóre turnieje Ignition Series zmieniły formułę z invitation-only do otwartych kwalifikacji. Jednak patrząc na najnowsze ogłoszenia, jak np. turniej PAX Arena, w którym z dwudziestu zaproszonych drużyn cztery mają składać się tylko z influencerów, to te nadzieje szybko znikają. Dla widza może to mieć niewiele sensu, ale myślę, że jeszcze przez najbliższe tygodnie, a nawet miesiące obecność streamerów na turniejach w VALORANTA będzie ich nieodłącznym elementem. Mam nadzieję, że wraz z rozwojem sceny i usprawnieniami dotyczącymi transmitowania i oglądania turniejów będziemy odchodzić od tego schematu. Jak na razie został poprawiony tryb obserwatora, ale to wciąż kropla w morzu potrzeb zarówno widzów, jak i graczy oraz trenerów – wyjaśnia Galicka.

***

Wygląda więc na to, że z instalowaniem VALORANTA muszę się jeszcze wstrzymać. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przynajmniej pooglądam sobie w akcji paTiTka i jego zawsze groźne G2 Esports!

Śledź autora na Twitterze – Marcin Gabren