26 czerwca – Valve aktualizuje betę CS:GO, wprowadzając restrykcje dla programów oraz plików ingerujących w grę. 9 lipca – Valve przenosi aktualizację do właściwej wersji strzelanki. It was at this moment they knew, they fucked up.

Aktualizacja miała być kolejną ważną deklaracją w karkołomnej wojnie z oszustami. I nie tylko z nimi, bo deweloperzy zajęli się również twórcami nielegalnych oprogramowań, wymuszając na nich uzyskanie cyfrowego podpisu będącego weryfikacją tego, co wystrugali w swoim kodzie. Jeśli dany program nie posiada takowego podpisu, to korzystający z niego użytkownicy nie mają prawa wstępu na serwery chronione przez VAC. Zresztą nawet aplikacje z podpisem nie mogą oddziaływać na CS:GO, chyba że gra zostanie uruchomiona z odpowiednim parametrem, co też nie pozostanie bez konsekwencji – taki zabieg negatywnie wpływa na nasz czynnik zaufania.

Wszystko brzmi naprawdę sensownie i z wielką chęcią pochwaliłbym Valve, ale... Z amerykańskim studiem nigdy nie może być za dobrze. To znaczy na pierwszy rzut oka wydaje się, że Gaben i spółka odwalili kawał dobrej roboty, wprowadzając użyteczną funkcjonalność, a nie kolejne narzędzie do wyciągania pieniędzy z portfeli graczy. Niestety, nie minęło kilka godzin, a okazało się, że ostatni update to jakaś igraszka. Pierwszym poważnym wyzwaniem było samo włączenie gry – tutaj często pomagał stary jak świat informatyczny trik pod tytułem "a weź wyłącz i włącz, powinno działać", choć niektórzy tkwią na tym etapie aż do teraz.

Jeśli udało wam się dostać do CS:GO, to był dopiero początek drogi przez mękę. Ja od razu otrzymałem na ekranie komunikat o uruchomieniu gry poza Trybem Zaufanym, choć nie zrobiłem niczego, co mogłoby się do tego przyczynić (wyłączyłem nawet wszystkie aplikacje działające w tle). Kliknąłem dwa razy na ikonkę gry w bibliotece Steam, tak jak to robię od ponad pięciu lat. Po kilku próbach restartu wreszcie przezwyciężyłem ten problem, jestem w grze, pełna czilera utopia. W głowie pojawiła mi się myśl zagrania meczu turniejowego, bo w sumie dawno nie denerwowałem się na moich kolegów z drużyny, to trzeba nadrobić. Czy rzeczywiście mogłem to zrobić tamtej pięknej nocy?

Domyślacie się pewnie, że odpowiedź brzmi nie. Kolejny komunikat, tym razem o pliku, któremu brakuje cyfrowego podpisu. Krew zalała mnie nie od samego faktu, bo tego należało się spodziewać, ale od treści błędu, krótko mówiąc, bezwartościowej. Dowiedziałem się tylko, jak nazywa się cenzurowany plik. Co z tego, że nie została podana bezpośrednia ścieżka do niego, sam powinienem wiedzieć, gdzie znajduje się plik, którego nazwa zupełnie nic mi nie mówi. Po długich przeszukiwaniach różnych forów internetowych, przeczytaniu stu wiadomości bezradnych użytkowników i próbowaniu różnych proponowanych rozwiązań, w tym powrotu do wersji sprzed aktualizacji, poddałem się.

Wytłumaczcie mi jedną rzecz – jak wielki światowy koncern może pozwolić sobie na wypuszczenie tak niedopracowanej aktualizacji, której techniczne braki nie pozwalają na normalne korzystanie z gry? I jeszcze jedno, czy tworzenie z CS:GO tak ściśle strzeżonej twierdzy ma sens? Bo twórcy gry zrobili z niej port, do którego nie mogą zacumować żadne oprogramowania od myszek, klawiatur, urządzeń audio, a nawet Windows Defender. Parafrazując słynny tweet Mateusza Borka, czy my naprawdę mamy dziś codziennie bawić się w sprawdzanie naszych komputerów? Usuwanie lub dezaktywowanie całkowicie legalnych programów, tylko dla jednego tytułu, ponieważ ktoś sobie tak ubzdurał? Według mnie to absurd.

Z tego powodu przechodzę w stan separacji z CS:GO. Separacja to jeszcze nie rozwód – poczekam, aż Valve pogłówkuje na tyle, aby tacy ludzie jak ja mogli bez większych problemów poświęcać swój wolny czas na strzelanie headów. Przez ten czas będę realizował własną wizję prowadzenia FC Barcelony w Football Managerze lub uczył się, jak oślepiać przeciwników umiejętnością Phoenixa rodem z VALORANTA. Ewentualnie wyjdę wreszcie z brązu w League of Legends, co by się zbliżyć do wymogów Ultraligi.

 Śledź autora tekstu na Twitterze – Tomek Jóźwik