Gdy w lutym bieżącego roku Michał "Carmac" Blicharz ze łzami w oczach i łamiącym się głosem oznajmiał, że Spodek będzie zamknięty dla publiczności podczas fazy pucharowej Intel Extreme Masters Katowice 2020, całe środowisko esportowe na moment zamarło. Dla wielu frustrująca czy niespodziewana decyzja Wojewody Śląskiego była niczym wyrok dla fanów elektronicznej rywalizacji. Nierzadko setki, a może nawet tysiące kilometrów pokonanych na drodze do spotkania z największymi gwiazdami współczesnego Counter-Strike'a, oszczędności wydane na bilety, zakwaterowanie, wyżywienie – wszystko to w moment stało się jedynie zbędnymi wyrzeczeniami tylko po to, by decydujące mecze katowickiego turnieju obejrzeć w knajpie czy hotelowym pokoju.

Po raz pierwszy w historii IEM przypominał bardziej stypę niż esportowe święto. Arena zazwyczaj wypełniona po brzegi fanami z całego świata, tym razem świeciła pustkami. Zamiast fantastycznych ujęć bawiącej się publiki otrzymaliśmy widok pustych krzesełek. Kolejkę do bezpłatnego wejścia zastąpiła natomiast grupka zbuntowanych nastolatków, pragnących publicznie wyrazić swoje niezadowolenie z podjętych środków ostrożności.

Osobiście odliczałem już tylko godziny do zakończenia imprezy. Praca, z której w ogromnej przewadze czerpałem do tej pory przyjemność, stała się żmudnym obowiązkiem, pozbawiona polotu niczym kiepska książka. Co z tego, że jako dziennikarz mogłem obserwować najważniejsze wydarzenia z pierwszego rzędu, skoro finał bez kibiców był trochę jak obiad z ziemniakami, ale bez mięsa. Zakrapianego trunkami wysokoprocentowymi afterparty też nie było, bo raczej nikt w nastroju do świętowania nie był. Pozostało założyć słuchawki i po skończonej robocie udać się ze spuszczoną głową do domu.

Trudno uwierzyć, że kilka miesięcy później wszyscy trzymamy kciuki za możliwości zorganizowania jakiegokolwiek lana, nie mówiąc już o udostępnieniu części widowni dla kibiców.

***

Przez brak fanów turnieje straciły swoją renomę. Wyprzedane areny były wizytówką wielu imprez, a chęć zaspokojenia apetytów tysięcy widzów motywacją dla zawodników do dania z siebie absolutnego maksimum. Zamiast tego wszystkie zmagania przeniosły się do internetu – i choć organizatorzy robili, co mogli, by zapewnić kibicom jak najwięcej rozrywki podczas transmisji, nic nie oddawało tej atmosfery, która towarzyszyła najważniejszym wydarzeniom w historii. Nie będzie w tym zresztą przesady, jeśli pokuszę się o stwierdzenie, że każdy kolejny turniej online stawał się swoistą kalką poprzedniego. Zmieniała się nazwa imprezy, czasem drużyny, format i oprawa graficzna. Poza tym wszystko wyglądało tak samo aż do obrzydzenia. Trudno dziwić się, że gdy w końcu wypuszczono nas z przymusowej domowej odsiadki, oglądalność esportowych pojedynków sukcesywnie zaczęła spadać. Przyznam się bez bicia – sam wolałem wybrać się na spacer niż po raz siódmy w tym miesiącu obserwować mecz dwóch tych samych ekip. Ale chyba nie byłem w tym odosobniony.

***

Środowisko CS:GO przespało jednak lato. Był to wszak okres, w którym cała Europa na krótko wróciła niemalże do normalnego funkcjonowania (oczywiście mając na względzie nową definicję słowa "normalność"). Puby w wielu krajach pękały ponownie w szwach, odbywały się koncerty plenerowe, wiece wyborcze (!), a gdzieniegdzie na trybunach stadionów sportowych znów zawitali sympatycy lokalnych drużyn. Restrykcje co do podróżowania w większości wypadków też zostały zniesione, co było w zasadzie ostatnią barierą przed sprowadzeniem kilku formacji w jedno miejsce. Ale niestety... Ekosystem CS-a zakotwiczył na dobre w realiach internetu, a natłok imprez, które z uwagi na podział regionalny często trwały dłużej niż standardowo, sprawił, że na jeden czy dwa konkretne lany nie było już miejsca.

Zaczęło się natomiast nerwowe poszukiwanie nowego terminu dla Majora. A w Brazylii, która początkowo miała być gospodarzem najważniejszej imprezy w kalendarzu, sytuacja COVID-owa była już o wiele gorsza niż na Starym Kontynencie. Okej, zgoda, fani z Kraju Kawy jak mało kto zasługują na poważny event w swojej ojczyźnie, ale w obecnej rzeczywistości pragnienie zobaczenia dziesięciu gości na jednej scenie wygrywa z sympatią do latynoskiej publiki. Żeby nie było, zdaję sobie sprawę z trudów logistycznych, jakie wiążą się z próbą rozegrania zmagań offline, ale jestem przekonany, że jest to coś, z czym najwięksi gracze na rynku esportowym mogliby sobie poradzić. Zwłaszcza że przykładów nie trzeba daleko szukać – wystarczy spojrzeć, jak dograno decydujące mecze Ligi Mistrzów, czy w jaki sposób doprowadzono do finiszu sezony NBA czy NHL. W każdym z tych przypadków nie mówiono o stratach finansowych, a o ratowaniu się przed straceniem jeszcze więcej.

A zresztą, po co zaglądać do sportu tradycyjnego, skoro dosłownie za miedzą, bo na scenie League of Legends, pojawił się wzorzec, jak nie poddać się w walce przeciwko niesprzyjającym okolicznościom. Riot Games zdołał wszakże zorganizować wieńczące sezon Worldsy, których chyba żaden fan LoL-a nie wyobrażał sobie w rzeczywistości online. A logistyka całego przedsięwzięcia nie należała do najłatwiejszych, bo przecież w Szanghaju trzeba było ulokować aż 24 drużyny. Zawody nie tylko odbyły się w bezpiecznych warunkach, ale i podczas wielkiego finału ograniczona liczba widzów zasiadła na krzesełkach, co oczywiście dodało sporo oprawie całego widowiska. Chapeau bas, panowie riotowcy!

***

Wróćmy jednak do CS-a, bo nadzieję w serca sympatyków tej strzelanki wlał przylot kilku czołowych piątek z Ameryki na nasz kontynent. Nie miało to wprawdzie związku z grą na lanie, ale było konieczne, by wreszcie opuścić swój region i po wielu miesiącach kopania się na swoim podwórku bez przerwy z tymi samymi przeciwnikami, wreszcie skonfrontować swoje umiejętności z europejskimi zespołami. W taki sposób rozgrywane były przecież jesienne etapy BLAST Premier czy cały drugi sezon Flashpointa. Ale hype utrzymał się dosyć krótko, bo gdy przyszło co do czego, okazało się, że formacje z NA są mocno do tyłu w stosunku do rywali i ostatecznie laury rozdzieliły między sobą kolejny raz te same składy.

Koniec końców dotarły do nas słodko-gorzkie wiadomości, kiedy ESL wraz z Valve ogłosiły, że w 2020 nie odbędzie się żaden Major, oznajmiając jednocześnie, iż pod koniec roku planowany jest turniej lanowy z udziałem ośmiu czołowych piątek. Sęk w tym, że jesienna fala koronawirusa znów wywróciła wszystkie plany do góry nogami i w ten sposób IEM Global Challenge trafił na potężną listę zawodów przeniesionych do przestrzeni internetu.

Ciekawe, czy w tym samym zestawieniu wkrótce wyląduje też IEM Katowice 2021, który nawet jeśli uda się zagrać w studiu, ze stolicą Górnego Śląska nie będzie miał nic (poza nazwą) wspólnego.

Śledź autora na Twitterze – Adam Suski