Nie jestem jednym z tych, którzy z zapartym tchem śledzili poczynania Złotej Piątki w dawnych czasach spod znaku Counter-Strike'a 1.6. W czasach gimnazjalnych w CS-a grałem zresztą ledwie kilka razy i bynajmniej nie wciągnąłem się specjalnie, a ślęczenie w kafejkach internetowych, jako że pochodzę z małej miejscowości, jest mi kompletnie obce. O nie, w moim wypadku szał na esport zaczął się znacznie później i, jak wielu mi podobnych, na poważnie wciągnąłem się w temat dopiero wtedy, gdy Virtusi wznosili w Katowicach mistrzowski puchar Majora. Ale to nie o VP tutaj będzie, tylko o pewnej szwedzkiej drużynie, która wzbudzała mój absolutny podziw.

Obecnie w CS:GO mamy coś na wzór ery Astralis. W początkowych latach niepodzielnie rządzili Ninjas in Pyjamas, a kilka lat później byli to Brazylijczycy z Luminosity Gaming/SK Gaming. Gdzieś pomiędzy prym wiodło jednak Fnatic i... rany boskie, co to była za drużyna! Wspomnienia odżyły teraz na nowo, gdy niedawno ogłoszono, że po raz kolejny w swojej karierze szeregi skandynawskiej organizacji opuści flusha. Dla Fnatic po raz kolejny jest to zresztą koniec pewnej historii, bo 27-latka nie można nie nazwać legendą pomarańczowo-czarnych. Ową legendę zbudował on jednak nie podczas swojej trzeciej już przygody z ekipą, a podczas tej pierwszej, która trwała dwa lata i przyniosła formacji szereg sukcesów, w tym także te najważniejsze w postaci dwóch mistrzowskich tytułów na Majorze.

Co charakteryzowało tamtą drużynę? Ogromna, niewyobrażalna wręcz bezczelność. Jeżeli było jakieś zagranie, jakaś pozycja, na której nie spodziewasz się czekającego rywala, to prawdopodobnie właśnie tam czekał na ciebie jeden ze Szwedów. W tamtym cudownym okresie 2014/2015 grę Fnatic prawdę chciało się oglądać. JW czy flusha czuli się na tyle pewnie, że potrafili wręcz skracać swoich przeciwników, mimo że trzymali w rękach karabiny snajperskie, które kojarzą się przecież z wyczekiwaniem, aż to rywal wychyli pierwszy. Z kolei olofmeister latał jak szalony z pistoletem Tec-9, który potem został zresztą z jego powodu znerfiony i nigdy już na dobrą sprawę nie wrócił do łask. Co więcej, za tą ogromną pewnością siebie szły też ogromne umiejętności, bo na Fnatic nie było mocnych. Zresztą w roku 2015 na palcach dosłownie jednej ręki policzyć możemy imprezy, z których skandynawska piątka wracała bez jakiegokolwiek medalu.

Trudno mi nie czuć sentymentu do tamtych czasów i być może nieco je idealizuję, ale taka już nasza ludzka natura. Byłem młodszy, to i pewnie koloryzuję nieco. Ale wydaje mi się, że dosłownie "nieco", bo tamto Fnatic naprawdę było magiczne i w moim mniemaniu żaden zespół nie powtórzył potem tego wyczynu. I bynajmniej nie jest to oczywiście zarzut, bo Counter-Strike, jak wszystko, zmienia się. Dziś na serwerze panuje większa dyscyplina, każdy zna swoje zadania i swoje miejsce na mapie, toteż w tym taktycznie wypieszczonym schemacie jest coraz mniej miejsca na niczym niezmąconą finezję doprawioną kapką fanfaronady. Takie czasy.

Chciałoby się nawet powiedzieć "to były czasy", bo dziś trochę już nie ma czasów. Przede wszystkim tamto Fnatic nie przetrwało i nie było w stanie dostosować się do tego, w którą stronę podążała scena. pronax od dawna już nie gra, zresztą w obecnym CS-ie nie ma już zwyczajnie miejsca na prowadzących, którzy na serwerze głównie statystują, olofmeister w FaZe Clanie nigdy nie odzyskał już dawnej potęgi, JW bezskutecznie próbuje ustabilizować swoją formę, KRIMZ powyżej pewnego poziomu już raczej nie wejdzie i nawet flusha wyraźnie obniżył loty, kończąc rok z najniższym w swojej karierze ratingiem HLTV. Oczywiście ten rozpad nastąpił znacznie wcześniej, na długo przed trzecim odejściem Señor Vaca, ale jakoś tak obecna sytuacja zaczęła skłaniać do głębszych rozmyślań na temat przemijania i tego, jak wszystko jest ulotne.

Ale nim się rozkleję, włączę sobie jeszcze raz finał ESL One Katowice 2015, bo, niech mnie, naprawdę jest co oglądać!

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn