„Przeciwko sobie mieliśmy prawie wszystko: rodziców, którzy gonili do lekcji, szkołę, gdzie nauczyciele brali gry za całe zło, i infrastrukturę, która nie pozwalała na komfortowe granie przez sieć” – Karol Kopańko opisuje ścieżkę rozwoju najlepszych, polskich e-sportowców od osiedlowych kafejek po największe stadiony świata. Poniższy artykuł to fragment zbioru reportaży Karola „Polski e-sport”, która właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.

Showmatch legendarnego składu Virtus.pro rozgrzewa głowy fanów Counter-Strike’a, ale mało kto dziś już pamięta, jak to się wszystko zaczęło...

Rok 2000. Kafejka internetowa =GryNet= na warszawskim Mokotowie. Jej właściciel, Elvis666, wykręca numer do Stalina ze Strefy. „Za 15 minut na naszym serwerze?” – pyta. Po kilku sekundach w komórce z ekranem wielkości dwóch paznokci słychać potwierdzenie. Choć na zegarze wybija północ, nocne życie raczkującego Internetu dopiero rozwija swoje skrzydła. Elvis szykuje drużynę na spotkanie z sąsiednim klanem. Do kilkunastoletnich chłopaków ze swojego zespołu rzuca: „Z AK strzelamy jak ze snajperki. Bez sprejowania, pamiętajcie!”. Pozwala im grać u siebie za darmo, więc dyktuje warunki. Łyk energetyka, rozprostowanie palców, chwila na skonfigurowanie myszki i klawiatury. Później nie będzie czasu na zastanowienie. Stawka jest wysoka, o czym świadczą rozrzucone po kątach myszki Wingmana, które źle znosiły porażki. Punkrockowcy w nerdowskim wydaniu, niepokorni, dzicy, ale i diablo utalentowani. Choć zaczynali w piwnicznych kafejkach, już wkrótce u ich stóp miał stać cały e-sportowy świat.

Klan Specnaz w czasie turnieju ligowego w 2002 roku (źródło: Counter-Strike.pl)

– Kafejka wyrosła obok wielkiego kościoła, a jako że w tamtych czasach oferowała bogatszy repertuar niż rekolekcje, wybór był dosyć prosty – zaczyna Zbigniew „zibi” Rudnicki. Przed komputer przyciągały go Command & Conquer, Warcraft i Starcraft, później Quake, a w końcu Half-Life. Counter-Strike był kolejnym, naturalnym krokiem dla miłośnika strzelanek. – CS miał nieco niższy próg wejścia dla nowych graczy niż Quake. Nawet n00b z myszką i klawiaturą z bazaru mógł wejść na otwarty serwer i zacząć kropić heady (trafiać przeciwników w głowę – przyp. red.) – dodaje zibi. Dlaczego CS, a niemający za sobą dłuższą historię Quake? Na jego niekorzyść przemawiał wyższy próg wejścia, na który składała się m.in. konieczność stworzenia tzw. configu. – Wystarczyło wygładzić sobie ściany, uprościć grafikę do maksimum, przykleić sobie najmocniejszą spawarkę i zmienić wszystkie modele przeciwników na seledynowe tanki (największe jednostki w grze – przyp. red.) i już byłeś mistrzem kafejki – opisuje.

Każda z nich miała swój niepowtarzalny klimat. - Łatwo było powiedzieć, która jest lamerska, a która hardcorowa. W tych drugich zawsze można było znaleźć lokalnego mistrza – dodaje Łukasz. – Na przykład mnie – przerywa mu z uśmiechem na ustach zibi i dodaje – dzień bez flejmu (internetowej kłótni – przyp. red.) był dniem straconym. Po meczach próżno było szukać standardowego GG (goodgame, czyli dobra gra) jako podziękowania za grę. – Nie byliśmy mili. Z pierwszą kafejką pożegnaliśmy się przez moją spinę z właścicielem, Zdradą – wspomina Łukasz.


Scena była jeszcze bardzo hermetyczna, więc transfery wywoływały burzliwe dyskusje. – Mieliśmy oddanych fanów, ale i hejterów, bo nie byliśmy… hm… poprawni politycznie – żartuje zibi. Właśnie wtedy narodziły się trash-talki, które do dziś psują e-sportowi opinię. – Wyzywaliśmy się przez Internet, a i na LAN-ach potrafiło dojść do rękoczynów. Kiedyś pojechaliśmy na mecz do Krakowa i dostaliśmy cynk, że chcą nam spuścić manto, ale nie w CS-ie, a w realu – wspomina LUq, który próbował ratować skórę mimo nieciekawej sytuacji. Odpowiedział, że po przyjeździe do Warszawy mogą się spodziewać tego samego, co w Krakowie. – Wróciliśmy bez najmniejszego zadrapania – śmieje się Zbyszek.

TaZ odbiera nagrodę w czasie turnieju gwiazdkowego (rok 2001, źródło: Counter-Strike.pl)

Środowisko CS-a od zawsze było podzielone, ale kiedy trzeba było bronić się przed zagrożeniem z zewnątrz postępowało według zasady „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”. – Nieraz ratowaliśmy sobie skórę – śmieje się LUq i jako przykład podaje historię Taza i Zbyszka, którzy po treningu w kafejce wracali do domu nocnym autobusem. Pewnego razu na przystanku zaczepiła ich dwójka chuliganów wyposażonych w bejsbole. Nie byli pokojowo nastawieni. – Tazowi udało się doczołgać do kafejki i zawołać o pomoc. Wszyscy rzucili komputery i wybiegli na pomoc, a goście zwiewali, aż się za nimi kurzyło – wspomina LUq. Taz nie jeździł już jednak autobusem. Zawsze odbierał go ojciec.

Żadnemu z nich ani przez moment nie przyszło do głowy rzucenie Counter-Strike’a. Choć mieli pod górę. Taz miał szczęście do rodziców wspierających go w rozwoju własnej pasji, ale Łukasz i Zbyszek musieli się godzić na kompromisy. – Byliśmy dzieciakami z podstawówki w postpeerelowskiej rzeczywistości – opisuje Łukasz. Rezygnowali ze wszystkiego innego, aby rozwijać pasję. Napędzało ich magiczne uczucie stawania się coraz lepszymi.


Znakiem rozpoznawczym polskiego Counter-Strike’a od zawsze były kłótnie i podziały. Fani strzelanek potrafili się nienawidzić tylko ze względu na stronę e-sportowego konfliktu, po której się opowiadali. Choć Arcy i 2S wywoływały ogromne emocje w kraju, to z zagranicznych turniejów wracały na tarczy. – W końcu uświadomiliśmy sobie, że trzeba porzucić kłótnie i prowadzoną latami walkę, bo osobno nic nie osiągniemy – podkreśla Łukasz.

Reprezentacja Polski przed meczem z Francją w ramach Nations Cup III (źródło: Counter-Strike.pl)

8 kwietnia 2004 roku wiadomość gruchnęła jak grzmot z jasnego nieba. Dwa największe polskie klany dokonały fuzji. Aristocracy połączyło się z 2S.pentagram. Tak powstał dream team w składzie LUq, Neo, Pitrek, Taz, zibi i miRRi pod nazwą Pentagram.conneXion (CNN). Cel był jeden: najlepsi zawodnicy, jakich wydała nasza ojczyzna, mieli stawić czoła faworytom. Oddzielnie byli europejskimi średniakami, teraz zostali profesjonalistami z wprawdzie niewielkimi, ale rzeczywistymi pensjami. „Co było do zdobycia w Polsce, już zostało zdobyte”, mówił Hayabusa, który podkreślał, że interesuje go podium na arenie europejskiej. „Czas zapomnieć o sporach i pogodzić scenę”, dodawał.

– To tak, jakby dziś połączyły się Real z Barceloną czy Legia z Wisłą – opisuje zibi. Polska scena przecierała oczy ze zdumienia, bo oba klany na pozór nie pasowały do siebie charakterologicznie. Arcy było gwałtowne, dzikie i nieposkromione. Spec.Ster spokojny i opanowany. Myliliby się jednak ci, którzy Pentagramowi wróżyli szybki rozpad. Klan miał dzielić i rządzić nie tylko w kraju, ale i daleko poza jego granicami jeszcze przez długie lata. Początki nie zwiastowały jednak dominacji, jaka miała wkrótce nastąpić.

Hayabusa celował wysoko, a obok WCG największą imprezą e-sportu był amerykański CPL. Wraz ze swoimi podopiecznymi udał się więc na eliminacje do hiszpańskiego Bilbao. Busem.

– Nie polecieliśmy samolotem jak cywilizowani ludzie. Zamiast tego dwa dni spędziliśmy zamknięci w metalowej puszce – wspomina Zibi.

Zwycięzcy polskich eliminacji do WCG w 2003 roku (źródło: Artur Machałowski)

– Nocleg we Francji też mieliśmy niczego sobie. Zatrzymaliśmy się w hotelu naprzeciwko fabryki azbestu – dodaje LUq. Trudy podróży nie odbiły się jednak na wyniku. Pentagram awansował do play-offów, a tam po wyrównanym meczu odesłał z kwitkiem jedną z najlepszych ekip na świecie – niemieckie mousesports. – Wtedy po raz pierwszy świat o nas usłyszał. Wcześniej byliśmy chłopakami do bicia, a tu okazało się, że sami też potrafimy uderzyć – opisuje Zbyszek. Niestety Polacy nie poszli za ciosem i ulegli dwóm francuskim klanom: Against All Authority i MvC. Ćwierćfinał nie dawał im szans na walkę o bilet do Dallas na finały CPL. – Nie zrealizowaliśmy planu, ale wróciliśmy z ważnym zwycięstwem. Wtedy po raz pierwszy zorientowaliśmy się, że europejska czołówka jest w naszym zasięgu – dodaje zibi.

Co się odwlecze, to nie uciecze. Wizy przydały się już za niespełna dwa miesiące. Team Pentagram (nieco zmodyfikowana nazwa) wygrał polskie eliminacje do WCG. Chłopaki grali już wtedy w zupełnie innej lidze.

– Niszczyliśmy konkurencję – komentuje LUq.

Przeciwnicy byli im w stanie urywać od jednej do dwóch rund na mapę, co pokazywało różnicę klas. Nawet byli gracze Arcy czy Spec.Steru, którzy nie załapali się do składu marzeń, nie byli w stanie zbudować alternatywy na polskim rynku. W Pentagramie też nie wszystko szło jak po maśle. Cztery miesiące po fuzji z grania zrezygnował Pitrek, niedługo później odszedł manager Arcy Svisstack. Rolę piątego zajmowali przejściowo Sheen, RedruM, Carlos czy miRRi. To z tym ostatnim w składzie drużyna odniosła swoje pierwsze sukcesy.

„W Counter-Strike jest coś takiego, co nazwałbym szalą zwycięstwa. Nie wiem, czy leży to w psychice graczy, czy w czymś innym. Jest albo tak, że nasi przeciwnicy wchodzą w ustawioną przez nas obronę jak w masło, albo my robimy to z nimi. Problemem drużyny było to, że chcieliśmy jak najszybciej dojść do poziomu, w którym to my będziemy barierą nie do przejścia”, mówił o Pentagramie miRRi i dodawał, że „bariera” po raz pierwszy zadziałała na niemieckim turnieju w Lehnitz pod Berlinem. – Zachód cały czas uważał nas za cheaterów, którzy mają szczęście, więc się nas nie obawiali – wspomina LUq, który niemiecki turniej pamięta głównie z imprezy poprzedzającej. Organizatorzy turnieju zaprosili ich na integrację, która pochłonęła młodych zawodników. – Następnego dnia graliśmy na takim kacu, że co chwila zaglądaliśmy do miski – dodaje LUq. Polacy co rundę wciskali pauzę i czym prędzej biegli do łazienki, aby opróżnić zawartość żołądka. Co zadziwiające, szło im wyśmienicie. Granie, nie pauzowanie.

Wylot Polaków z Okęcia na WCG w Korei (rok 2003, źródło: Artur Machałowski)

– Reszta też nie miała łatwo. Pamiętam, że Szwedzi prawie spadali z krzeseł – śmieje się Łukasz. Polacy chcieli czym prędzej skończyć grę, aby ulżyć zmordowanej głowie, więc zibi zarządził najlepszą w tym wypadku taktykę – rushowanie, czyli wbieganie w grupę przeciwników, które wiąże się jednak z narażeniem siebie i swoich towarzyszy na śmierć. Działało wybornie! – Taktyka? Jaka taktyka! Rushujemy, to szybciej skończymy. Choć byliśmy skacowani, to wjeżdżaliśmy we wszystkich niemiłosiernie – wspomina LUq. – Oprawiliśmy cały turniej, sześć zespołów, no i skończyło się na pierwszym miejscu – dodaje jakby to było coś najzwyczajniejszego w świecie. W finale na drodze Polaków ponownie stanęło mousesports. Lokalny faworyt nie miał jednak innego wyboru, jak uznać wyższość przyjezdnych ze wschodu.


– Dopiero zaczynaliśmy rozumieć, jak działają duże turnieje – zaczyna LUq. Kafejkowe zmagania polskiej sceny to przecież zupełnie inny poziom niż gra na wielkich turniejach. Także pod kątem presji i oczekiwań. – Kulisy zawodów, to doskonały materiał na książkę, pt. Turniejowy savoir-vivre, czyli jak rozpychać się łokciami – dodaje Łukasz. – Na pierwszych turniejach jesteś lamą, która siada do gry na nieprzygotowanym sprzęcie i nieustawionej grze tylko dlatego, że jakiś gość z obsługi mówi, że zaczynasz za 3 minuty – opisuje zibi. Taki konformizm to gotowy przepis na przegraną. A organizatorzy nieświadomie zastawiają na graczy mnóstwo sideł. Wystarczy, że domyślnie ustawią akcelerację myszy, czyli przyspieszenie poruszania się celownika i już oszukują pamięć mięśniową zawodników, bo kursor ląduje w zupełnie innym miejscu, niż się go spodziewali.

Trudniejsza sprawa to monitory. W kafejkach dominowały bowiem poczciwe CRT-ki, które świetnie nadawały się do dynamicznych gier. Wygrywały częstotliwością odświeżania na poziomie 100 Hz. Konkurencyjne monitory LCD dopiero pod koniec dekady przebiły tę granicę. – Jeśli się nie przyzwyczaisz, to cały czas wydaje ci się, że celownik jest zanurzony w miodzie, tak wolno się porusza – wyjaśnia zibi. Odświeżania wyświetlacza nie dało się zmienić, ale większość rzeczy można było dostosować do własnych preferencji. Trzeba było się tylko wykazać kreatywnością. – To trochę jak granie na czas w piłce nożnej. Mówisz, że musisz iść na minutkę do łazienki przed meczem, a koledzy w tym czasie konfigurują sprzęt – dodaje Zbyszek.

Klan Sphere – zwycięzcy turnieju gwiazdkowego (źródło: Counter-Strike.pl)

Pentagram słynął jednak nie tylko z kombinowania, ale również z ekspresji. – Darcie się wynieśliśmy chyba jeszcze z kafejki Elvisa – śmieje się LUq. To właśnie on był najgłośniejszym graczem. Starał się motywować kolegów i deprymować przeciwników. – Wyobraź sobie, że przegrywasz akcję za akcją. Każdy siedzi w słuchawkach w swoim własnym świecie i w ciszy zapada się do środka. Jak ma wtedy wykrzesać iskrę i zaskoczyć przeciwnika? – pyta retorycznie Łukasz. Oglądając dziś zapisy z jego dawnych meczów, bez trudu usłyszeć możemy: „Ogień, kurwa!” i „Ciśniemy frajerów!”, którymi zagrzewał kolegów do walki.

Pentagram chciał „cisnąć” wszystkich bez wyjątku. To wymagało jednak poświęceń. – Byliśmy górnikami, którzy klepali w CS-a po piętnaście godzin dziennie, świątek, piątek czy niedziela – zauważa LUq. Właśnie dlatego poszukiwania piątego zawodnika na stałe trwały tak długo. Nikt inny nie mógł tak bardzo poświęcić się jednej grze. – Potrafiliśmy odstawić wszystko inne, poza graniem. Na zewnątrz, w wywiadach staraliśmy się pokazywać co innego, że robimy coś poza CS-em, ale prawda była inna. A przeciwko sobie mieliśmy prawie wszystko: rodziców, którzy gonili do lekcji, szkołę, gdzie nauczyciele brali gry za całe zło, i infrastrukturę, która nie pozwalała na komfortowe granie przez sieć – wyjaśnia LUq.

Choć dla największych klanów Polska wciąż była dzikim wschodem, to Pentagramowi udało się namówić na sparingi drugoligowe drużyny. Opóźnienia w kontakcie z serwerem zabijały jednak sprawiedliwą rywalizację. Łukasz łączył się z pingiem 100 ms, a Niemcy czy Szwedzi już tylko 30 ms. – Przygotowywaliśmy strategię w kafejce i wszystko nam wychodziło, a kiedy przyszło co do czego, Niemcy strzelali do nas jak do kaczek na strzelnicy – mówi zibi. Piątka zastanawiała się, czy problem leży w ich umiejętnościach, czy to taktyka jest do kitu. Żadna z tych opcji nie nastrajała pozytywnie na przyszłość, choć w istocie hartowała zawodników, którzy radzić mogli sobie w najtrudniejszych warunkach. – Przyjeżdżamy na LAN-a. Opóźnienia prawie zerowe i okazuje się, że nagle wszystkie taktyki nam wychodzą, bo Niemcy nie mają przewagi lepszego łącza i grają wolniej – dodaje zibi. Wysokie pingi zahartowały Polaków. Podobnie jak niektóre wyjazdy zagraniczne.

Kafejkowy turniej w Gdyni (rok 2003, źródło: Counter-Strike.pl)

Na początku 2005 roku pentagramowa piątka wybrała się na jeden z największych skandynawskich LAN-ów – Optihack do Göteborga. – Byliśmy tak zajęci treningami, że dopiero w samolocie zorientowaliśmy się, że nikt nie wiedział o żadnym hotelu, gdzie mieliśmy się zatrzymać – mówi Zbyszek. Team Pentagram po roku istnienia miał już kilku managerów, którzy zajmowali się logistyką wyjazdów. Tym razem coś jednak zawiodło. – Na miejscu przekonaliśmy się, że wszyscy mają karimatę i śpiwór – dodaje Zibi. Zestaw do spania miał ze sobą każdy uczestnik Optihacka oprócz Polaków. Kilkudniowe finały polegały bowiem na graniu przez cały dzień i spaniu np. pod biurkiem lub w innych wyznaczonych salach. Jak piątka nastolatków poradziła sobie z takim wyzwaniem?

– Na początku nie mieliśmy wielkiego wyboru. Zaczęliśmy grać i tak zleciało piętnaście godzin – zaczyna zibi. Kiedy oczy kleiły im się ze zmęczenia, poszli do „sypialni”. – Położyłem się…. na podłodze, ale po 5 minutach poczułem, że w temperaturze –20°C odmarza mi bark. Nie było mowy o spaniu – kończy zibi. Wtedy razem z LUqiem zobaczyli, że część karimat jeszcze czeka na swoich właścicieli, więc postanowili zostać ich lokatorami. Czy wreszcie nastała pora błogiego odpoczynku po trudach rywalizacji na najwyższym poziomie? Nic bardziej mylnego.

– Po kilku chwilach obudziły nas latarki świecące w oczy i okrzyki: „Polacy zabrali nam karimaty!” – śmieje się LUq. – Czułem się wtedy jak stereotypowy Polak za granicą w latach 90., którego mają za biednego złodzieja. A my chcieliśmy się tylko chwilę przespać – dodaje. Paradoksalnie taki stereotyp czasami pomagał. W czasie internetowego treningu Bsl z jednego z najbardziej znanych klanów w Norwegii zaczął wyzywać Polaków od cheaterów po przegranym meczu. Nasi rodacy nie pozostali na to bierni. – Zażartowaliśmy, że na LAN-ie wbijemy mu nóż w plecy. Później w Göteborgu grzecznie do nas podszedł i przeprosił za swoje zachowania – mówi LUq. – Oczywiście to były tylko żarty, mieliśmy do siebie dużo dystansu i staliśmy się dobrymi przyjaciółmi – dodaje.


W artykule wykorzystano fragmenty książki "Polski e-sport" Karola Kopańko.