W 2018 i 2019 roku przez Virtus.pro przewinęło się ośmiu nowych graczy, ale nie było wśród nich ani Olka "hadesa" Miśkiewicza, ani Pawła "dychy" Dychy. Dziś, czyli po ponad pięciu latach od ostatniego prestiżowego sukcesu VP i po prawie czterech od triumfu Janusza "Snaxa" Pogorzelskiego na ESL One New York, to właśnie ten duet przywraca polskiemu CS:GO niegdyś utracony blask. 

Hola, hola, mógłby ktoś zawołać i wskazać, że przecież ENCE jeszcze nic nie wygrało… Od razu odpowiadam: To prawda. I co z tego? Przecież Virtusów nie kochaliśmy tylko za ich zwycięstwa. 

Po raz pierwszy od zarania dziejów dawien dawna biało-czerwone flagi regularnie goszczą w ścisłej światowej czołówce, po raz pierwszy od dawien dawna mamy realne podstawy, by wierzyć, że dobra passa nie zniknie w mgnieniu oka. Bo jeśli spojrzymy wstecz, to, tak, oczywiście, wspomniany Snax w mousesports, Filip "NEO" Kubski w FaZe Clanie czy nawet Mateusz "mantuu" Wilczewski w OG miewali więcej niż przyzwoite epizody na najważniejszych turniejowych arenach. Ale właśnie: tylko epizody, po których ich drużyny prędko staczały się w bylejakość. O w pełni polskich piątkach już nawet nie wspominam, bo wszystkie razem wzięte pojawiają się w gronie najlepszych góra dwa-trzy razy w roku i zawsze wracają do domu ze skulonym ogonem. 

A ENCE? ENCE nie schodzi z wysokiego poziomu. Finał w Dallas (ze stand-inem), półfinał Majora (przed hadesem i dychą w play-offach mistrzostw świata CS:GO z Polaków grali tylko Virtusi), finał Pro Ligi, a w tzw. międzyczasie jeszcze awans na lana spod szyldu BLASTA kosztem duńskich siłaczy w postaci Heroic i Astralis. W tym roku Ośmiornice do niezbyt udanych występów mogą zaliczyć jedynie ten najwcześniejszy: w Katowicach, gdzie pierwsze pełnoprawne kroki w zespole stawiał Pavle "maden" Bošković, a i tak w fazie grupowej udało się postawić zacięty opór zarówno Astralis, jak i NAVI. Efekt? Międzynarodowa ekipa wygodnie usadowiła się na podium światowego rankingu i jest to pozycja w pełni zasłużona. Doceńmy to. 

Nie twierdzę oczywiście, że w przypadku ENCE nie nadejdą trudne chwile. Ale autorzy tego projektu udowodnili już, iż potrafią odganiać czarne chmury. I to nie tylko w Teksasie, gdzie awaryjnie zagrał Snax. Pod koniec ubiegłego roku nie zawsze było przecież kolorowo (na co pewnie mocno wpłynęły problemy pozaserwerowe), ale po świątecznej przerwie i przemyślanej (co potwierdziło się z biegiem czasu) zmianie kadrowej Ośmiornice wróciły na odpowiedni szlak. Na ten sam szlak, na którym po raz pierwszy postawiły nogi macki już półtora roku temu, gdy organizacja zakontraktowała dychę, Lotana "Spinxa" Giladiego i Marco "Snappiego" Pfeiffera. Drużyna już w pierwszym podejściu do EPL-a zaprezentowała się z dobrej strony (korzystając z partnerstwa fińskiej marki z ESL, ale to już temat na inną rozmowę), a po wakacjach wspięła się w hierarchii o jeszcze jeden szczebel (już z hadesem). Niedawny wybuch formy ENCE nie jest więc kwestią przypadku czy niedyspozycji reszty stawki, a raczej skutkiem konsekwentnej pracy wszystkich zaangażowanych. Nic tylko przyklasnąć i cieszyć się z wkładu naszych rodaków. I z uśmiechem na ustach czekać na kolejne imprezy.