19 lutego 2017 – Virtus.pro po fantastycznym i emocjonującym meczu finałowym pokonuje SK Gaming, triumfując ostatecznie w prestiżowym DreamHack Masters Las Vegas 2017.

21 stycznia 2018 – Virtus.pro odnosi trzecią porażkę podczas ELEAGUE Major Boston 2018, odpadając tym samym z zawodów i po raz pierwszy w historii tracąc status legendy.

Aż rok i tylko rok. A dokładniej mówiąc jedenaście miesięcy. Właśnie tyle wystarczyło, by z mocarnego, potężnego i budzącego postrach Virtus.pro nie zostało absolutnie nic. W zaledwie 337 dni polska formacja spadła z pozycji wiecznego faworyta do grona ekip, którym zdobywanie najważniejszych trofeów raczej nie grozi. Dziś NEO, TaZa czy pashy nie boi się już nikt. Owszem, cały esportowy świat ich szanuje, ale nikt się nie boi. Bo i nie ma czego – wygląda na to, że wtedy 19 lutego w Las Vegas Polacy wypstrykali się z całej ostrej amunicji i teraz mogą pruć do przeciwników wyłącznie z kapiszonów. A i to bardzo często robią niecelnie.

Najgorsze w tym wszystkim jest to, że trudno tak naprawdę stwierdzić co przestało działać. 19 lutego Virtusi wznosili jeszcze w górę puchar za wygranie DreamHacka, zaś 2 marca zostali wyeliminowani przez Heroic na własnej ziemi w Katowicach. Wtedy można było jeszcze mówić, że to wypadek przy pracy, że VP to zawsze była ekipa lanowa i takie jedno potknięcie, chociaż bolesne, o niczym nie przesądza. I wtedy w to wierzyliśmy. Niestety potem przyszły kolejne imprezy, na których polska piątka żegnała się z rywalizacją już w fazie grupowej. No ale wówczas wszyscy uspokajali, że może i lekka zniżka formy jest, ale przecież Virtus.pro nigdy nie zawodziło na Majorach, więc nie ma się co martwić. I wtedy w to także wierzyliśmy. Niemniej po udanym Krakowie nadszedł czas na Boston, a tam również i ten mit padł. Po drodze zniknął też przesąd o wzajemnie kochającej i wspierającej się rodzinie – post Snaxa z połowy września dobitnie pokazał, że wewnątrz zespołu nie dzieje się najlepiej. Tym samym w 2017 roku legenda Virtus.pro upadła po raz pierwszy, ale za to w jakże bolesny sposób.

A polscy fani ewidentnie nie byli na to gotowi. Widać to wyraźnie po setkach niedojrzałych postów, pełnych nieuzasadnionego hejtu i obelg, które w perfekcyjny sposób obrazują dojrzałość i intelekt osób je piszących. Bo kryzys jest i to ogromny, ale tak po prawdzie gaszenie pożaru benzyną nigdy nie było prawdopodobnie najlepszym pomysłem. Tymczasem ludzie, którzy z chęcią dzielą się swoją frustracją wydają się być właśnie tego typu personami – które próbują naprawiać problemy agresją, krzykiem czy pluciem. A to przecież nie o to tutaj chodzi, tym bardziej, że podstawy do złości jak najbardziej są. Wszak kibic, jak to kibic, z jednej strony jest wierny, a z drugiej ma prawo wymagać, a także wyrażać swoje niezadowolenie, gdy te wymagania nie zostają spełnione. Niemniej droga od niezadowolenia do uwłaczających inteligencji obelg jest mniej więcej taka, jak ta dzieląca od siebie Boston i Warszawę. A to bagatela ponad 6,5 tysiąca kilometrów.

fot. ESL/Patrick Strack

Na dobrą sprawę w poprawieniu kibicowskich nastrojów nie pomagali sami Virtusi, ciągle zapewniając o rychłym powrocie, czyniąc ze sławetnego zdania "wrócimy silniejsi" najczystszy internetowy mem i dając dodatkową pożywkę wszystkim internetowym hejterom. Ponadto, gdy wyniki nagle przestały być takie dobre, na wierzch zaczęła wychodzić nieumiejętność radzenia sobie Polaków z krytyką. I mówimy tutaj o krytyce, mniej lub bardziej ostrej, ale nadal krytyce. Ta wyraźnie była nie w smak, czego dowodem była chociażby reakcja trenera VP, Jakuba "kubena" Gurczyńskiego na nie posiadające w sumie obraźliwego wydźwięku określenie "upadłe legendy". Pejoratywne? Jak najbardziej. Niezbyt przyjemne? Oczywiście, ale w żaden sposób obraźliwe. Liczne dowody na problemy z przyjmowaniem kolejnych przytyków dawali także wspomniany już Janusz "Snax" Pogorzelski czy też Paweł "byali" Bieliński. A nie ma się co oszukiwać – tak doświadczonym i utytułowanym graczom po prostu nie wypada wdawać się w internetowe pyskówki.

Ten tekst nie powstał jednak po to, by atakować członków Virtus.pro, a może nie tylko ich. Bo tak naprawdę to nie tylko polscy zawodnicy upadli w Bostonie. Tak naprawdę upadliśmy tam wszyscy i to na wielu płaszczyznach. Zarówno sami esportowcy, jak i ich kibice oraz przeciwnicy mają sporo za uszami, a każda z tych grup uważa, że to ona jest pokrzywdzona przez pozostałe. Gracze? Niesłusznie i nazbyt brutalnie atakowani, chociaż na dobrą sprawę sami przez wiele miesięcy nie byli w stanie spojrzeć prawdzie w twarz i powiedzieć, że mają problem. Kibice? Zapatrzeni w swoich idoli niczym w obrazki i niezdolni choćby do grama rzeczowej refleksji. Przeciwnicy? Skrajność w drugą stronę w myśl zasady "mój rodak ma lepiej? Oby wypieprzył się na swój głupi ryj".

Cały proces nie rozpoczął się jednakże w Stanach Zjednoczonych. Ziarno zostało zasiane w ubiegłym roku w Katowicach, a potem podlewane kolejnymi coraz bardziej uwłaczającymi porażkami dawało coraz większe owoce w postaci kpin, ataków, wyzwisk i innych broni z inwentarza każdego szanującego się kibica specjalnej troski. Efekt kuli śnieżnej był tutaj ewidentny, a pogromy w Kolonii, Kijowie czy Malmö stanowiły tylko wodę na młyn tej fali nienawiści. I w żadnym momencie nikt nie był w stanie powiedzieć "stop". Ani Virtusi, którzy prawdę mówiąc sami wkładali argumenty do rąk swoich przeciwników, ani też fani, którzy zajadle broniąc legend polskiego CS-a powodowali jeszcze większą frustrację anty-fanów, ani też wspomniani anty-fani, dla których ciągła krytyka (rzadko kiedy podszyta argumentami bardziej rzeczowymi niż "skończcie kariery, bo jesteście słabi!") stała się czymś w rodzaju sportu.

fot. StarLadder

Co gorsza, nikt nigdy nie powie "stop", bo to nie leży w ludzkiej naturze. I nadal będzie tak, jak jest. To dosyć smutna perspektywa, ale wydaje się, że jednocześnie bardzo uzasadniona, bo jedyny czynnik, który mógłby zmienić cokolwiek, to nagłe przebudzenie Virtus.pro. A w to, nawet przy wykorzystaniu całego swojego życiowego optymizmu, nie jestem w stanie uwierzyć. Bo owszem, Polacy wracali już wielokrotnie. Ale nigdy jeszcze nie musieli mierzyć się z tak głębokim kryzysem, w jakim tkwią od blisko roku. A "tkwią" to bardzo odpowiednie słowo, bo z jednej strony próbowane są pewne roszady w ustawieniu, zmiany prowadzących, ale w gruncie rzeczy przypomina to ciągle wylewanie wody z dziurawej łódki. Bo problem nadal istnieje i najwyraźniej nie jest on związany z nieodpowiednim przydziałem ról.

Przyjrzyjmy się zresztą czołówce obecnej sceny CS:GO. Żadna, absolutnie żadna ekipa nigdy nie pozwoliła sobie na zastój, jaki od wielu miesięcy jest udziałem Virtusów. Nawet mocarne SK Gaming, które w 2017 roku dosłownie przejechało się po całej światowej scenie, dokonało zmiany, bo po prostu była ona potrzebna. Problem w tym, że VP to obecnie nie jest czołówka – Polakom bliżej za to do Ninjas in Pyjamas czy Natus Vincere i chociaż jeszcze kilka lat temu byłby to naprawdę spory komplement, to teraz ewidentnie nim nie jest. Szczególnie dobrym przykładem jest tutaj właśnie NiP, który przez bardzo długi czas także wzbraniał się przed jakimikolwiek zmianami w rdzeniu swojego zespołu, a gdy wreszcie one przyszły, miało to miejsce o wiele za późno. Szwedzi przespali ten odpowiedni moment i istnieje ryzyko, że podobnie może być w przypadku VP.

I co, że niby końcówka tekstu, więc powinienem w ramach podsumowania zaprezentować jakieś remedium? Cudowny sposób, który pomoże nadwiślańskiej piątce powrócić na szczyt, a przy okazji wyleczy raka i wstrzyma wycinkę Puszczy Białowieskiej? No cóż, nie mam go. I tak naprawdę nie ma go nikt poza samymi polskimi zawodnikami, ale to oni sami muszą odpowiedzieć sobie na pytanie czy zrobili absolutnie wszystko, co było możliwe, by tylko naprawić ewidentnie zepsutą sytuację. Gdzie jest obecnie Virtus.pro wszyscy wiemy. I nie jest to wina ani moja, ani też kibiców, ani hejterów. To nie oni wchodzą na serwer, by rozgrywać kolejne mecze. To nie oni przegrywali na IEM-ie, StarLadderze czy ostatnio na Majorze. To nie oni nie wracają silniejsi, chociaż ciągle obiecują, że tego dokonają. I nie, półfinał PGL Major czy wielki finał EPICENTER to nie jest powrót, tylko incydent. O powrocie moglibyśmy mówić dopiero, gdyby VP ustabilizowało formę i zajęło wyższe niż 10. czy 12. lokaty na dwóch-trzech turniejach z rzędu. To możemy nazwać POWROTEM.

To jednak tylko czcze gadanie, bo Virtusi i tak zrobią to, na co będą mieli ochotę (i co nakaże im organizacja). I w gruncie rzeczy takie ich prawo, wszak to ich drużyna i ich konsekwencje. Z kolei prawem kibiców będzie później Polaków z tych poczynań rozliczyć. Chociaż warto by było, by to rozliczenie tym razem prezentowało nieco wyższą klasę, bo na razie zanosi się, że znajdzie się ono na poziomie równie niskim, co gra TaZa, NEO i spółki.

Śledź autora tekstu na Twitterze - MaPetCed