Trzy wyczerpujące tygodnie, pełne pracy, emocji i zarówno radości, jak i rozczarowania – rozczarowaniem nie była jednak zgromadzona w Katowicach publika, bo ta dopisała jak zwykle. Być może to następstwo wrażeń, jakie pozostawił po sobie weekend Doty, ale fakty są takie, że MCK i Spodek znowu pękały w szwach.

Nie będę czarował – o ile lubię dobry esport, dobre mecze i akcje, tak wyjazd na eventy pod kątem czysto rozrywkowym nie jest dla mnie. Może to kwestia charakteru, może tego, że bliżej mi wiekiem już do trzydziestki, a nie dwudziestki, a może coś innego. Niemniej zupełnie inne spojrzenie na tę kwestię mają ogromne tabuny fanów, które przybywają do stolicy Górnego Śląska dla CS:GO, dla Fortnite'a czy też by pochwalić się pomysłem na mniej lub bardziej oryginalny cosplay. To właśnie dzięki tym, najczęściej bardzo młodym ludziom, impreza ma koloryt, który z reguły spotkać możemy tylko na konwentach w stylu Poznań Game Arena czy innego Pyrkonu. Dla niektórych może to być męczące, dla innych może to być zbyt głośne – niemniej wybierając się na imprezę typu Intel Extreme Masters trudno spodziewać się klimatu rodem z Filharmonii.

Tak czy inaczej, nie da się ukryć, że IEM to nadal jedyne cykliczne esportowe wydarzenie w Polsce, które jest w stanie gromadzić tak ogromne tłumy. I to jest piękne zgromadzenie osób z jednej strony zaaferowanych zmaganiami profesjonalistów, z drugiej natomiast przyciągniętych perspektywą spotkania ze swoimi idoli z YouTube'a. Niektórych nie obchodzi nawet kto konkretnie gra, bo przyszli się oni po prostu dobrze bawić, wypróbować sprzęt na IEM EXPO albo po prostu spotkać się ze swoimi znajomymi. Być może to wszystko brzmi nieco jak jakaś słabo ukryta reklama turnieju, ale bynajmniej nią nie jest – o ile zawsze można coś poprawić, tak jeszcze nigdy nie było tak, bym opuścił którykolwiek IEM, na którym dane było mi być, z przeświadczeniem, że nie zobaczyłem czegoś fantastycznego.

fot. ESL/Adela Sznajder

Ot, choćby nawet takie wspomnienie z ostatniego dnia eventu: godzina 18:30, wielu ludzi przebywa na terenie MCK od rana, więc mają prawo być zmęczeni. Ale o zmęczeniu nie ma mowy, bo nagle na korytarzu tworzy się długi wąż stworzony z kolejnych osób – część z nich przebrana za Deadpoola czy Scorpiona, pozostali bez żadnych przebrań. I wszyscy, kilkadziesiąt postaci, mkną trzymając się za barki albo biodra w rytm "Jedzie pociąg z daleka". Nawet taki zgred jak ja, którego trudno jest rozweselić, nie potrafi w takiej sytuacji powstrzymać uśmiechu. Bo po prostu dobrze się na to patrzy. Ludzie, którzy się ze sobą nie znają, którzy przyjeżdżają z całego kraju, a nawet świata, mają czysty, niczym nie skażony ubaw. Możecie mówić, że to nic specjalnego, że na pierwszym lepszym konwencie da się zauważyć takie obrazki. I pewnie tak jest – ale co z tego?

Zresztą, abstrahując już od kwestii nie-esportowych – także i sami kibice dopisali. Tegoroczne Intel Extreme Masters było moim trzecim i pierwszy raz zdarzyło się, by Spodek został zapełniony od pierwszego do ostatniego dostępnego miejsca. Na kilkanaście minut przed meczem finałowym nie dało się już wejść, bo po prostu katowicka arena nie przyjęłaby ani jednej osoby więcej. I to wszystko w momencie gdy udziału w turnieju nie brała żadna polska drużyna, zaś Counter-Strike'owi wróży się rychłą śmierć. Jeszcze nie, Panowie i Panie, jeszcze nie.

I tylko jedna rzecz mnie smuci. Że już dziś wrócimy do szarej rzeczywistości polskich lanów bez publiki, do rodzimych drużyn, które obecnie niewiele znaczą poza krajem i do kolejnych dram. Tak po prostu musi być, bo jest jak jest i pewnych rzeczy się nie zmieni. Jest jednak coś, co choćby częściowo może trzymać nas przy nadziei, że może być lepiej – przecież z dużą dozą prawdopodobieństwa możemy przyjąć, że za rok będzie kolejny IEM, a my ponownie zamkniemy się na kilka tygodni w bańce pełnej emocji, walki i pięknych obrazków. Owszem, będzie to ucieczka od faktycznego obrazu rodzimej sceny, ale czy taka ucieczka jest czymś złym?

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn