W normalnych okolicznościach przeciętny kibic miałby Charleroi Esports 2019 zapewne w poważaniu – ot, kolejny średnio atrakcyjny turniej ze średnią pulą nagród. Sytuację zmienia jednak fakt, że po raz pierwszy dane nam będzie zobaczyć na żywo poczynania Virtus.pro. Prawie cztery miesiące musieliśmy czekać na debiutanckiego lana rodzimej formacji i wreszcie się doczekaliśmy. Impreza ta ma dać nam nieco odpowiedzi na temat obecnej formy VP, obawiam się jednak, że może ona nas zostawić z jeszcze większą liczbą pytań. Bo wbrew temu, co sądzą niektórzy, Polacy nie trafili wcale do łatwiej grupy. Owszem, jak przeczytałem gdzieś ostatnio, w Charleroi pojawią się w większości drużyny, które bez wątpienia nie należą do światowej czołówki. Problem w tym, że Virtusi też już od dawna się w niej nie znajdują.

Co prawda możemy teraz próbować żyć przeszłością, wyliczać poprzednie sukcesy, przypominać, że Virtusi to przecież od zawsze ekipa lanowa, która już z niejednego kryzysu powstawała. Ale halo – to zupełnie inny zespół! Zestawianie obecnego VP z dawnym VP nie ma najmniejszego sensu i niezależnie od tego, co próbują nam wmówić niektórzy domorośli eksperci, nie prowadzi do niczego dobrego. No, może tylko do frustracji spowodowanej tym, że obecni Virtusi nie są w stanie choćby nawiązać do sukcesów swoich poprzedników. A warto byłoby przestać zaklinać rzeczywistość i zdać sobie wreszcie sprawę w jakim miejscu są Polacy. I przestać zwalać winę za słabe wyniki na nieprzychylne komentarze kibiców i dziennikarzy, na nie dostateczną ilość czasu i na wiele innych czynników, bo powoli przybiera to absurdalną formę.

Virtus.pro obecnie jest po prostu przeciętne, tak jak przeciętne są osiągane przez zespół wyniki. Nie ma więc powodu, by uważać, że nagle w Belgii wszystko cudownie się odmieni. Oczywiście nie znaczy to, że VP na sto procent zaliczy dwa ciosy w twarz i zacznie rozglądać się za pierwszym możliwym lotem do Polski, bo to jednak esport – wszystko jest teoretycznie możliwe. Niemniej gdybyśmy mieli przyjrzeć się poczynaniom podopiecznych Jakuba "kubena" Gurczyńskiego to... Zresztą, po co owijać w bawełnę. Jest źle i tyle. Nie ma co patrzeć na magię nazwy Virtus.pro, bo to nie jest już Virtus.pro, z którym magię tę kojarzymy. Nie ma co patrzeć na fakt, że Janusz "Snax" Pogorzelski i Paweł "byali" Bieliński należeli kiedyś do czołowych graczy świata. Słowem klucz jest tutaj bowiem kiedyś. A przede wszystkim, nie ma co liczyć, że Arek "Vegi" Nawojski nagle cudownie odmieni cały zespół. Bo nie odmieni.

Domyślam się, że część osób już wcześniej przestała czytać, pomstując na anonimowego redaktorzynę, który śmie obrażać utytułowanych zawodników. A jeśli jednak ktoś tutaj jeszcze pozostał to niech mi wyjaśni – na czym opiera swój optymizm? Na tym, że w drugiej CS-owej lidze VP było zwykłym przeciętniakiem? Na tym, że Virtusi nie są w stanie nawet przebić się przez otwarty etap jakichkolwiek eliminacji? Czy też na tym, że po niespełna czterech miesiącach próżno liczyć na znaczące postępy w grze drużyny. Rozumiem, że oczywiście niektórzy charakteryzują się cierpliwością większą niż inni, ale moja została już dawno wyczerpana i ekipa nie zrobiła na razie niczego, co przekonałoby mnie do złagodzenia postawy.

Na koniec zadajmy więc sobie kluczowe pytanie – czy Charleroi Esports 2019 zadecyduje o przyszłości polskiego Virtus.pro? Otóż... zapewne nie. Co prawda nie jestem Romanem Dvoryankinem (bo gdybym był, to właśnie pisałbym po rosyjsku i niewielu z was by mnie zrozumiało) i nie wiem co planuje organizacja, można jednak ze sporą dozą pewności przyjąć, że Rosjanie pociągną ten projekt co najmniej do czasu berlińskiego Majora. Gdyby było inaczej to negocjacje na temat transferu Vegiego, o których mówi się od pewnego czasu, nie miałby najmniejszego sensu. Polscy gracze mają więc jeszcze trochę czasu, by udowodnić, że danie im szansy nie odbije się VP czkawką. Nie oznacza to jednak, że belgijski turniej nie ma absolutnie żadnego znaczenia. Bo przecież atmosfera wokół drużyny już teraz wygląda nie najlepiej, a w przypadku potencjalnego blamażu lepiej raczej nie będzie.

Virtusi wybierają się więc na zachód Belgii nie po to, by powalczyć o główną nagrodę. Oni jadą tam ratować swoje imię i pokazać, że stać ich jeszcze na cokolwiek więcej niż 10:16 z Mock-it Esports w 3. rundzie otwartych eliminacji do DreamHack Open Tours 2019.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn