Dzisiejszy felieton będzie tym, który spokojnie można byłoby określić mianem "niepopularnej opinii". Ale tak, powiem wprost – jestem fanem meczów w formacie BO1. Dlatego też zalewające nas zewsząd pojedynki do dwóch wygranych map zaczynają budzić we mnie złość. Postaram się Wam wytłumaczyć dlaczego.

Warto zaznaczyć, że nie jestem w tym przekonaniu odosobniony. Spójrzcie tylko na ten wpis Chada "SPUNJA" Burchilla, australijskiego eksperta i komentatora CS:GO:

No nie sposób się z tym nie zgodzić. Pamiętacie takie spotkania, w których pistoletówka ustawiła mecz? No właśnie, w zasadzie coraz rzadziej oglądamy sytuacje, kiedy po triumfie w premierowej potyczce drużyna z automatu bierze dwa kolejne punkty. Po zmianach w mecie trudniej jest też doprowadzić do resetu ekonomicznego rywala, w końcu ten znacznie sprawiedliwiej "nagradzany" jest za porażki, szczególnie gdy nieco wcześniej wcześniej sam zaliczył zwycięstwo. W ten sposób wpływ pojedynczej rundy nie jest aż tak istotny w perspektywie całego pojedynku, bo przecież bez trudu można wziąć rewanż przy kolejnej okazji. I to czasem nawet dysponując teoretycznie gorszym wyposażeniem, które w praktyce przy odpowiednim zastosowaniu może dać przewagę.

Teraz weźmy pod uwagę aspekt esportowy. Nie od dziś na dużych turniejach panuje przekonanie, że BO1 jest zbyt losowe, by rozgrywać w tym formacie więcej niż jedno spotkanie podczas fazy grupowej. No dobra, jestem w stanie zrozumieć, że w przypadku gier decydujących o eliminacji z zawodów best of 3 będzie bardziej miarodajne, ale na litość boską, jeśli drużyna, przykładowo na Majorze, nie potrafi wygrać choćby jednego spotkania, gdzie ma do tego aż trzy próby, to problem leży chyba nie w systemie, a w samej drużynie. Analogiczna sytuacja tyczy się formacji walczących o awans – po to wymyślono system szwajcarski, żeby w razie niefortunnej porażki móc w kolejnym meczu wyciągnąć wnioski i spróbować jeszcze raz.

Do tego w przypadku przytoczonego już Majora ważną rolę odgrywa także czas gry. W trakcie zmagań w Londynie kibice śledzący transmisję w internecie mieli możliwość, jak przystało na najważniejszą imprezę w roku, zobaczyć każde spotkanie. Inaczej było już w Katowicach, gdzie z racji zwiększonej liczby BO3 mecze musiały być rozgrywane równolegle, przez co znów można było odnieść wrażenie, że turniej ten niczym nie wyróżnia się na tle pozostałych w sezonie. Nie mówiąc już o czasie, który musi spędzić widz przed ekranem, by śledzić poczynania swojej ulubionej formacji. Ilu z nas dysponuje na tyle elastycznym grafikiem, aby pozwolić sobie w środku tygodnia na poświęcenie od 3 do 4 godzin na oglądanie meczu? Zakładam, że niewielu.

Warto zwrócić także uwagę na atrakcyjność spotkań na jednej mapie. Pomijając już filozofię i obsadę turniejów spod szyldu BLAST Pro Series, ale jednego absolutnie nie można zarzucić organizatorom – nudy. Czasem ciężko w ogóle odejść od monitora, wszakże cały czas się coś dzieje, a pojedyncze rundy mogą mieć spory wpływ na końcową tabelę. I chyba o to chodzi – żeby potencjalny odbiorca odczuwał emocje nie tylko co jakiś czas, ale praktycznie bez przerwy.

Do sceny League of Legends odwoływałem się już kilka razy, zrobię to też i w tym felietonie. Zwróćcie uwagę, że w najważniejszych ligach na całym świecie podczas sezonu zasadniczego stosuje się format BO1. Tam jakoś nikt nie ma z tym wielkiego problemu, a przecież też nierzadko jeden teamfight może zadecydować o końcowym wyniku i każdy jest tego świadomy. A jednak nikt nie płacze, że ewentualna porażka jest wynikiem losowości systemu rozgrywek. I tak samo polskie (ani w zasadzie żadne inne) drużyny nie powinny tłumaczyć w ten sposób swoich wpadek w otwartych kwalifikacjach – zasady są takie same dla wszystkich, więc jedynym problemem jest po prostu kiepska dyspozycja samych zawodników.


To kolejny felieton z cyklu Zdaniem Suskiego. Wszystkie dotychczasowe możecie znaleźć pod tym linkiem. Następne ukazywać będą się cyklicznie co tydzień, w każdy wtorek.

Śledź autora na Twitterze – Adam Suski