Już jutro rozpocznie się tegoroczna odsłona Rift Rivals: NA x EU, czyli turnieju dla europejskiej i północnoamerykańskiej czołówki League of Legends. Czujecie ten hype na myśl o kolejnym starciu dwóch chyba najbardziej rywalizujących regionów? Szczerze to ja praktycznie wcale go nie czuję. Moim zdaniem cały cykl RR jest nie tylko niepotrzebny, ale wręcz szkodliwy. Dlaczego? Tego dowiecie się poniżej.
Zacznijmy od tego, co wydaje się mieć najmniejsze znaczenie, czyli zmiana nazwy rozgrywek. Dawniej, jeszcze jak ligi po obu stronach Atlantyku współdzieliły nazwę LCS, a logo różniło się tylko kolorem na górze, nie można było nie zauważyć tego, że rozgrywki te działały na jednej płaszczyźnie. Wtedy same wpisy zawierające “EU”, “NA” i znak mniejszości lub większości między nimi miały większy sens, bo odnosiły się zarówno do regionu, jak i do nazwy ligi.
Teraz jednak LCS nie kojarzy się już z dwiema ligami, a Europa i Ameryka Północna stanowią dwa osobne byty, nie tylko pod względem nazewnictwa, ale też stylu obu rozgrywek, ich wyglądu, a nawet targetu. O co chodzi z tym ostatnim? Sama obecność współdzielonego członu w nazwie sprawiała, że zarówno fani rozgrywek europejskich, jak i północnoamerykańskich dla zaoszczędzenia czasu wpisywali samo “LCS”. Udowadnia to chociażby poniższy wykres z Google Trends:
Teraz takie małe wyjaśnienie, bo możecie pomyśleć, że wolałbym powrotu EU LCS w miejsce LEC. Absolutnie. Jako fan europejskich rozgrywek uważam, że zerwanie połączenia z tym amerykańskim starszym bratem, to najlepsze, co spotkało najbardziej prestiżową ligę LoL-a w Europie. Do designu rozgrywek aż trudno się przyczepić (może poza czytaniem niektórych komunikatów, do których wymagany jest obrót o 90 stopni głową), oglądalność jest strasznie wysoka, a my (cyt. kogoś z Twittera) “mamy wreszcie coś swojego, coś europejskiego”. I tylko ta nieszczęsna kłódka. Nie zmienia to jednak faktu, że wojny między Europą i Ameryką to już nie wojny LCS-owe.
Drugim problemem jest wzrost prestiżu obu lig po Worlds 2018. A w zasadzie nie tyle sam wzrost, ile osiągnięcie zupełnie nowego poziomu aspiracji. Kiedyś zarówno NA, jak i EU walczyły co prawda o jak najlepsze miejsce na turniejach międzynarodowych, ale w większości przypadków musiały żegnać się z zawodami po porażkach z reprezentantami wschodniej sceny. Gdy jednak rok temu na MŚ wschodnie drużyny stanowiły większość półfinalistów, a w tym roku G2 i Liquid podtrzymały dominację zachodu możemy być już pewni, że Europa i Ameryka są wcale nie gorsze (we współczesnym LoL-u), niż Chiny i Korea.
I o ile możemy ekscytować się takim stanem rzeczy, tak jego pochodną jest spadek znaczenia walki EU vs NA. Kiedyś ten turniej oznaczał największe możliwe osiągnięcia dla zachodniej sceny, bo o dominacji na całym globie nikt nawet nie myślał. Teraz gdy okazało się, że Chiny i Koreę można jednak zwyciężyć, nagle oczy fanów europejskich i północnoamerykańskich skierowały się na zupełnie nowe obiekty – trofeum MSI i Puchar Przywoływacza. Jedno z nich udało się już sprowadzić na zachód, drugie – miejmy nadzieję – pozostanie w Europie po zakończeniu Mistrzostw.
Po trzecie i najważniejsze, turniej ten mocno koliduje z harmonogramem letniego splitu. Letniego, czyli tego znacznie ważniejszego w kontekście walki o Worldsy. Tymczasem, zamiast skupić się w pełni na walce o jak najlepszy wynik przed MŚ, muszą albo wziąć udział w mało prestiżowym turnieju (czy to patrząc na pulę nagród, czy też po prostu stawiając go u boku innych zawodów międzynarodowych), albo pogodzić się z dwu- lub nawet trzytygodniową przerwą od gry. A przecież w lidze północnoamerykańskiej rozegrano już cztery kolejki, czyli jesteśmy niemal na półmetku fazy zasadniczej.
Samo rozbicie harmonogramów lig to tylko jeden z problemów. Drugim jest natężenie turniejów, o czym wspomniał kilka tygodni temu Luka “Perkz” Perković. Chorwat bez ogródek przyznał, że Rift Rivals zupełnie go nie obchodzą i że turniej ten nie powinien mieć miejsca przy i tak napiętym terminarzu w kontekście całego sezonu. Do tego dochodzi fakt przymusu wylotu za ocean, a przecież jeszcze nie tak dawno temu zespół Perkza przebywał w Chinach podczas Mid-Season Invitational.
O ile rywalizacją między Europą i Ameryką Północną można się ekscytować na bazie wieloletniej historii, tak wprowadzanie na siłę takiej samej rywalizacji w innych regionach było dość wątpliwą decyzją. Jeszcze jakkolwiek wytłumaczalną w przypadku LPL, LCK i LMS, bo wtedy mogliśmy oglądać światową czołówkę League of Legends, tak można było poświęcić sporo czasu na rozważania, czy zmagania drużyn tylko z Japonii, Australii i południowo-wschodniej Azji są aż tak ekscytujące. Okazało się, że jednak nie i w efekcie Rift Rivals dla tych “mniejszych” regionów już nie istnieją. Zostały tylko starcia EU z NA oraz pojedynek czterech azjatyckich lig (oprócz trójki wymienionych zobaczymy też reprezentantów VCS).
Coś każe mi myśleć, że podobny los czeka również Rift Rivals: NA x EU. Mimo starań organizatorów turniej ten nie przyniósł rok temu aż takiej oglądalności (owszem, mecze średnio oglądało więcej osób, niż te mniej ważne mecze w regionalnych ligach, ale do play-offów brakowało sporo). W tym roku może być jeszcze gorzej zważywszy na to, że G2 nie tak dawno temu rozprawiło się z Liquid. Czy RR zmieni coś w materii walki Europy z Ameryką? Na to chętnie odpowiedziałby Tadeusz Sznuk – z marszu mogę wskazać dwie popularne w internecie wypowiedzi prowadzącego Jeden Z Dziesięciu, które mogą posłużyć za odpowiedź na powyższe pytanie.