Budzisz się rano, na telefonie cztery nieodebrane połączenia i siedem SMS-ów o mniej więcej podobnej treści: "Stary, słyszałeś, podobno szef szuka kogoś na twoje miejsce?!". Ale przecież nie będziesz się przejmować plotkami, prawda? Ale mija kilka dni i sytuacja się powtarza, tym razem jednak wiesz, że na twoje miejsce typowany był Kowalski, ale odmówił. Po jakimś czasie okazuje się, że szef robił też podchody pod Nowaka, więc... może do cholery coś jest na rzeczy? Ale dlaczego? Przecież każdego dnia sumiennie wykonujesz swoją pracę, a że twój oddział od dawna nie notuje już żadnych fenomenalnych wyników? Cóż, zdarza się najlepszym!

Tak czy inaczej, powyżej opisana sytuacja wydaje się nie do pozazdroszczenia, a właśnie z czymś takim mogą obecnie mierzyć się Polacy grający pod banderą Virtus.pro. A przynajmniej tak pozwalają domniemywać wiarygodne źródła, które od jakiegoś czasu coraz głośniej sygnalizują, że cierpliwość rosyjskich włodarzy do biało-czerwonego składu powoli się wyczerpuje. Już w sierpniu Jarek "DeKay" Lewis informował, że działacze VP przy okazji StarLadder Major Berlin 2019 mieli badać rynek i sprawdzać dostępność poszczególnych graczy, by potem stworzyć z nich międzynarodowy zespół. Doniesienia te jednak zbyto z pogardą, uznając je za wyssane z palca. Problem w tym, że niedawno pojawiły się kolejne plotki, sugerujące, że organizacja wyciągnęła ręce najpierw po zawodników DreamEaters, a potem też AVANGAR. W obu przypadkach o takich ruchach mówił Alexey "OverDrive" Birukov, co nadaje wszystkiemu sporą nutkę wiarygodności – wszak Rosjanin znany jest właśnie z tego, iż jest świetnie poinformowany co do rzeczy dziejących się na scenie CIS.

Pytanie tylko, czy gdyby faktycznie okazało się, że Virtus.pro szuka już dla siebie nowej drogi, to w jakikolwiek sposób by nas to zaskoczyło? Od momentu powołania nowej drużyny minął już prawie rok i trudno powiedzieć, by w tym długim przecież jak na esportowe standardy okresie w VP doszło do jakiegokolwiek przełomu. Okej, Polacy są w czołowej trzydziestce rankingu HLTV, co zawdzięczają wicemistrzostwu V4 Future Sports Festival 2019. Problem w tym, że owo wicemistrzostwo to jeden z niewielu sukcesów, które podopieczni Jakuba "kubena" Gurczyńskiego osiągnęli w trakcie 2019 roku. Ponadto możemy doliczyć jeszcze półfinały Good Game League 2019 i Moche XL Esports 2019 (chociaż w tym drugim wypadku wystarczyło wygrać tylko jeden mecz) i... tyle. Miejsc na podium Polskiej Ligi Esportowej i ESL Mistrzostw Polski nawet nie uwzględniam, bo raczej nie dla takich osiągnięć Virtus.pro w ogóle inwestuje w scenę CS:GO, a udział w wyżej wspomnianych rozgrywkach miał po prostu być dla graczy okazją, by nabrać meczowego rytmu i zgrać się ze sobą.

A więc mija rok, a w trakcie tego roku zespół wymienił trzech graczy, według HLTV rozegrał 196 map (chociaż pewnie było ich więcej, bo serwis nie wlicza spotkań z lig krajowych oraz wczesnych faz eliminacji), z czego wygrał zaledwie 86 – to daje około 44 procent zwycięstw. Przede wszystkim jednak Polacy nie potrafią ustabilizować swojej formy i niezłe występy, jak chociażby podczas drugiego tygodnia ECS czy też wspomnianego V4, przeplatają słabymi albo bardzo słabymi. A przecież nie mamy do czynienia z nowicjuszami, bo mimo że średnia wieku rodzimej drużyny to tylko niewiele ponad 22 lata, to należy pamiętać, że trzech jej członków ma już na swoim koncie występy na Majorach, a i pozostali zdążyli zebrać pewne lanowe doświadczenie. Zresztą, to tylko liczby, ale czy ktoś z ręką na sercu jest w stanie powiedzieć mi, że Virtus.pro z października 2019 poczyniło znaczący progres w stosunku do tego, co oglądaliśmy np. pół roku temu? Tak zupełnie szczerze przed samym sobą i wszystkimi innymi – bo ja tego progresu nie widzę. Dostrzegam tylko przebłyski, a to może być zdecydowanie za mało, by utrzymać miejsce w tak znanej organizacji, jak VP.

Normalnie powiedziałbym, że ostatnią szansą tej drużyny będą zapewne eliminacje do kolejnego Majora, ale te odbędą się dopiero za kilka miesięcy, bo następna impreza od Valve wyjątkowo zaplanowana została na maj. Oznacza to, że do jej startu pozostało jeszcze ponad pół roku, pytanie więc, czy przez ten czas włodarze Virtusów nadal będą wierzyć w polski projekt, dając mu kolejną okazję za pokazanie, że z tej mąki jednak może wyjść pyszny chlebuś, czy też np. wraz z końcem roku uznają, że "Miło było, ale od miłej atmosfery gablota z trofeami sama się nie zapełni". Jeżeli sprawdzi się scenariusz numer dwa, to nikt, absolutnie nikt nie będzie miał prawa być zdziwionym. Bo Polacy dostali już wiele szans, a wykorzystali tylko kilka z nich, a co gorsza nigdy nie potrafili pójść za ciosem, by udowodnić, że wyniki z GG League czy V4 nie były tylko jednorazowym błyskiem szczęścia, a przesłanką, że w końcu będzie lepiej. Za chwilę może się przecież okazać, że może i lepiej będzie, ale już na pewno nie pod banderą Virtus.pro.