6 grudnia 2018 – Valve uderza z zaskoczenia. No, może nie do końca z zaskoczenia, bo o dodaniu trybu battle royale do Counter-Strike'a mówiło się już od wielu miesięcy. Tak czy inaczej, Valve uderza i publikuje na serwerach nową aktualizację, a wraz z nią Danger Zone, zwane po polsku Strefą Zagrożenia. Duża jak na standardy CS:GO mapa, spora liczba graczy i walka o to upragnione pierwsze miejsce. CS-owa wariacja na temat BR została powołana do życia równo rok temu, ale po tym roku możemy stwierdzić, że... cholera wie po co.
Bo po tym roku można wysnuć teorię, że Danger Zone pojawił się tylko po to, by się pojawić, i nikt nie miał na niego żadnego konkretnego pomysłu, przez co dziś tryb ten wydaje się tylko niewiele znaczącą ciekawostką. Ale nie uprzedzajmy faktów i pochylmy się nad tym, co mamy, a raczej co otrzymaliśmy na starcie. 6 grudnia 2018 dodano battle royale z systemem kupowania wyposażenia oraz zupełnie nową mapą o nazwie Blacksite. Do zabawy mogło przystąpić maksymalnie 18 graczy, występujących solo, w duecie lub trójce. Jakie były wówczas reakcje? Dość mieszane, niemniej głosów krytykujących było zdecydowanie więcej. Główne zarzuty? Nuda, mała różnorodność i wszystkie inne grzeszki, które kojarzyliśmy już z innych rodzajów zabawy w CS:GO – bo to przecież nadal była ta sama, archaiczna i odstająca od standardów nakreślonych przez nowoczesne FPS-y gra, tylko nieco przypudrowana. Już wtedy jasne było, że Strefa Zagrożenia to dla PUBG czy Fortnite'a żaden konkurent. Wiele zależało jednak od tego, co z tym fantem zrobi Valve.
A zrobiło... niewiele. Przez kolejne 365 dni działo się tak naprawdę mniej, niż w przeciągu miesiąca dzieje się w Fortnicie. Jakieś nadzieje można było jeszcze wiązać z faktem, że podczas Intel Extreme Masters Katowice 2019 zorganizowano mecz pokazowy odbywający się właśnie na Blacksite. Była to jednak tylko jedna jaskółka, która faktycznie wiosny nie czyniła – później amerykański deweloper zdawał się zapomnieć o swoim najnowszym dziecku i teorię niektórych, jakoby Gabe Newell i spółka celowo zaniechali publikacji nowych operacji, traktując właśnie Danger Zone jako wielką operację, można było spokojnie włożyć między bajki. Co bowiem otrzymaliśmy od czasu premiery aż do dziś? System rankingowy podobny do tego, jaki zawarto w klasycznym matchmakingu i trybie Skrzydłowy, oraz dwie nowe mapy. Pierwsza z nich, Sirocco, pojawiła się na serwerach, w kwietniu i dodała także kilka nowych przedmiotów, nowy system odradzania i atuty startowe, ale trudno było tu mówić o większej rewolucji. Tej nie przyniosła też opublikowana w listopadzie mapa Jungle.
Rok istnienia, a w trakcie tego roku kilka przedmiotów, lekka modyfikacja rozgrywki i dwie nowe mapy. Cóż, jak na standardy Counter-Strike'a wygląda to nieźle, bo przecież gracze przyzwyczaili się już, że Valve raczej nie rozpieszcza ich pod kątem tempa publikowania nowości. Trudno nie odnieść jednak wrażenia, że nie o to tutaj chodziło i celem battle royale było ściągnięcie nowych użytkowników, którzy łaknęli rozrywki właśnie tego rodzaju. I jeśli faktycznie tak było, to ktoś zdecydowanie nie odrobił zadania domowego, bo przy tempie aktualizacji Fortnite'a czy PUBG to, co zafundowali nam deweloperzy z USA, wygląda śmiesznie albo po prostu smutno. Tym bardziej że przecież jeszcze w ubiegłym roku wielu graczy z ogromnym zainteresowaniem śledziło kolejne przecieki na temat trybu BR w CS:GO. A to pokazuje, że ludzie faktycznie byli tego ciekawi i można było zbić na tym całkiem niezły kapitał. Zresztą, twórcy gry i tak raczej nie narzekają, bo przecież w minionym roku kilkukrotnie pękał rekord liczby graczy, którzy jednocześnie bawili się w CS-ie, ale bądźmy szczerzy – większość z ponad 758 tysięcy osób, które w listopadzie potrafiły przebywać w Counter-Strike'u, korzystało raczej z innych dobrodziejstw niż dołożony nieco na siłę Danger Zone, który dziś możemy uznać już tylko za ciekawostkę, którą odpalimy raz czy dwa, by potem do niej nie wrócić.