Kilka tygodni temu mój redakcyjny kolega, Tomek Jóźwik, zwrócił uwagę na fakt, że pojawienie się VALORANTA może być nową szansą dla ludzi, którzy zostali skreśleni np. na scenie Counter-Strike'a za sprawą załapanych dawno temu banów. Link do jego tekstu podrzucę wam gdzieś poniżej, ale teraz chciałbym podążyć za tą myślą. Skłonił mnie do tego artykuł znaleziony dziś na Dexerto, który wysnuwa tezę, jakoby gracze z Overwatch League, zniechęceni obecnymi poczynaniami Blizzarda, mieli coraz łaskawszym okiem spoglądać na nowe dziecko Riot Games.

CZYTAJ TEŻ:
QuickScope: Drugie życie dla skreślonych przez Valve

O tym, że zachowania Blizzarda na polu esportowym są dla wielu niezrozumiałe, nie trzeba wspominać – tego typu komunikaty pojawiają się już od dawna. Obecnie cała sena Overwatcha ogranicza się praktycznie do OWL, a tzw. tier 2 w postaci Overwatch Contenders został na dobrą sprawę pozostawiony sam sobie i coraz więcej ekip wycofuje się z udziału na tym poziomie z uwagi na niewystarczające wsparcie oraz promocję. Dochodzimy więc powoli do miejsca, w którym albo jesteś w Overwatch League, albo grasz za darmo, licząc, że ktoś gdzieś cię zauważy. Co ciekawe, jak twierdzi Seb "numlocked" Barton, który w przeszłości związany był z Los Angeles Valiant, niezadowolenie ma ogarniać nawet zawodników, którzy występując w najwyższej klasie rozgrywkowej. I właśnie w tym miejscu pojawia się VALORANT, cały na biało.

Wiele osób wiąże całkiem spore nadzieje z tym tytułem – i słusznie, bo mówimy tu o grze, która ma wyjść spod ręki studia odpowiedzialnego za League of Legends. I chociaż pod względem czysto esportowym nie padały jeszcze żadne wiążące deklaracje, to można z 99% pewnością przyjąć, że scena poświęcona produkcji powstanie prędzej niż później. Wszak nie bez powodu Riot zatrudniał Kasrę Jafroodiego, który przez lata pełnił w Blizzardzie rolę esportowego analityka, a który obecnie pracuje przy VALORANCIE, budując wokół niego strategię związaną z elektroniczną rywalizacją. Może się więc skończyć tak, że osoby niepocieszone tym, co dzieje się w grach, w których dotychczasowo rywalizowały, przeniosą się gdzie indziej – a FPS od twórców LoL-a będzie pod tym względem bardzo atrakcyjny. Zwłaszcza że akurat Riot słynie raczej ze wspierania swoich scen i to nawet tych niemających rangi LEC czy LCS.

Nie musimy zresztą zatrzymywać się na Overwatchu. Już wcześniej swoje wejście na scenę zakomunikował Braxton "swag" Pierce, który w CS:GO nie miał czego szukać już od kilku lat z uwagi na dożywotniego bana nałożonego przez Valve. Sporo pod tym względem dzieje się też w Fortnicie, który szczyt swojej popularności ma już prawdopodobnie za sobą. Również esportowo rok 2020 zapowiada się biedniej niż rok 2019. Dlatego też zawodnicy szukają dla siebie nowej bezpiecznej przystani – na taki ruch zdecydował się nawet Harrison "Psalm" Chang, czyli ubiegłoroczny wicemistrz świata. – Moim marzeniem jest, by stać się najbardziej utytułowanym graczem w historii gamingu. Dziękuję Fortnite'owi za wszystko. Otrzymałem szansę, by osiągnąć to, co udało się osiągnąć tylko niewielu. Teraz jednak kieruję swój wzrok na VALORANTA – ogłosił Amerykanin. I na pewno nie będzie jedynym, który tak postąpi.

Sieciowa strzelanka od Riotu może więc sporo namieszać. Może niekoniecznie wśród czołowych graczy związanych z Counter-Strikiem czy też Rainbow Six: Siege. Bać powinny się przede wszystkim mniejsze sceny o nie do końca odpowiednio ukształtowanej strukturze esportowej oraz nieco zaniedbane przez swoich twórców. To właśnie stamtąd może przyjść największy napływ niezadowolonych, którzy szukać będą drugiej szansy, a dzięki w miarę rozpoznawalnym nazwiskom będą mieć łatwiejszy start, bo i organizacje chętniej spojrzą w ich kierunku. Pozostaje więc powiedzieć – bój się Overwatchu, bój się Fortnicie, bój się Apexie, bój się PUBG, bój się Quake'u. Ty, CS:GO, się nie bój. Przynajmniej na razie.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn