Strzelanki, MOBY oraz Battle Royale to najpopularniejsze typy gier esportowych. Gdzieś w odmętach wyłaniały się przykryte mułem tytuły wyścigowe, które w ostatnim czasie zaczęły jednak wypływać na powierzchnię. Koronawirus zwiększył ogólne zainteresowanie sportami elektronicznymi, ale zaryzykuję stwierdzenie, że to simracing jest największym beneficjentem sytuacji na świecie, czerpie z niej garściami.

Wcześniej była to pasja dla nielicznych. Na taki stan rzeczy wpływały przede wszystkim wysokie koszty wejścia – oczywiście można było zaopatrzyć się w zestaw za sto czy dwieście złotych, natomiast żeby wirtualna jazda miała ręce i nogi, potrzebny był wydatek rzędu przynajmniej 500-600 zł. A to dopiero początek uszczuplania naszych portfeli. Gdyby na przykład okazało się, że nie mamy odpowiedniego miejsca na zamontowanie zestawu, to potrzebny byłby również odpowiedni stojak lub całe stanowisko, często istniała również konieczność doposażenia naszej biblioteki z grami, żebyśmy mieli miejsce do rywalizacji.

Koszty to jedno, a specyfika gier to drugie. Tytuły wyścigowe per se, takie jak iRacing, Assetto Corsa czy rFactor, posiadają model jazdy zbliżony, o ile nie identyczny, do rzeczywistego. Oznacza to, że nie możemy tak po prostu wejść do gry jako nowicjusze i od pierwszych chwil wykręcać czasy na poziomie światowej czołówki. Bez nauki kontroli pedału gazu czy hamulca się nie obejdzie, a zanim opanujemy te umiejętności, zaliczymy niezliczone obroty na torze, tudzież kontakty z bandami. Do tego dochodzą tory – każdy z nich ma swoją specyfikę i punkty dohamowania. Innymi słowy, simracing trzeba poczuć całym sobą. To nie jest Need for Speed, do którego możemy usiąść bez żadnego przygotowania, wychodzić z zakrętu na nitro i nie tracić przyczepności.

POPRZEDNI FELIETON:
QuickScope: Jamppi w ENCE? Równanie matematyczne z wieloma niewiadomymi

Skoro wydatki związane z wirtualnym ściganiem nie zmalały (a wręcz wzrosły, między innymi przez kurs dolara), a charakter gier pozostał niezmieniony, czemu obserwujemy swoisty boom na simracing? Odpowiedź jest bardzo prosta – podyktowana koronawirusem zmiana stylu życia na domowy. Od prawie dwóch miesięcy władze zalecają nieopuszczanie miejsca zamieszkania, co prędzej czy później doprowadzało nas do białej gorączki. Jak długo można wytrzymać w tym samym miejscu, dzień w dzień robiąc te same rzeczy? Siłą rzeczy społeczeństwo odczuwało potrzebę znalezienia nowego hobby, zapychacza czasu, który byłby miłą odmianą względem codziennej rutyny.

Ludzie, którzy wcześniej nie mieli nic lub mało wspólnego z grami wyścigowymi, zaczęli interesować się tematem. Wzrosło zapotrzebowanie na poradniki jak postawić swój pierwszy krok w simracingu, w jaką kierownicę zainwestować oraz jakie tytuły powinniśmy wziąć pod uwagę na samym starcie. Niektórzy nie poczuli zajawki w takim stopniu, żeby doświadczyć simracingu na własnej skórze, aczkolwiek aktywnie oglądają, jak ścigają się inni. Na przykład Robert Kubica – późną nocą poczynania krakowianina i innych członków załogi ORLEN Team Targa oglądało przeszło tysiąc osób, w ciągu dnia była to wartość nawet cztery razy większa. Dla koneserów sportów motorowych jest to tymczasowy substytut prawdziwych zmagań, których jeszcze trochę nie będzie.

Kiedy nastąpi kres omawianego zjawiska? Konkretnego terminu nie ma, ale można powiedzieć, że wraz z łagodzeniem restrykcji przez rząd jego skala będzie stopniowo maleć. Osoby, które dołączyły do simracingowej społeczności w trakcie pandemii, podzielą się na dwa obozy. Członkowie pierwszego pozostaną w tym świecie na dłużej, pomyślą nawet o rozbudowaniu swojego domowego symulatora, drudzy zaś rzucą sprzęt w kąt i pozostanie mu zbieranie kurzu. Niemniej na razie gry wyścigowe mają swoje kilka minut, które oby trwały jak najdłużej. Wyścigi to w końcu angażująca forma rywalizacji, czy to ze znajomymi, czy to z samym sobą i własnymi rekordami.


Wszystkie felietony z cyklu „QuickScope” można znaleźć pod tym adresem. Kolejny tekst już w następną środę w godzinach wieczornych.

 Śledź autora tekstu na Twitterze – Tomek Jóźwik