Zasadniczo trudno stwierdzić, czy rok to dużo, czy mało – prawdopodobnie skłonienie się ku jednej lub drugiej opcji zależy od okoliczności danej sytuacji. W esporcie śmiało możemy powiedzieć, że 12 miesięcy odstępu pomiędzy dwoma wydarzeniami to prawdziwa przepaść.
A tak się składa, że dziś przypada rocznica triumfu Astralis podczas berlińskiego Majora. Majora, który, co warte podkreślenia, był ostatnim, jaki do tej pory rozegrano. Organizację wiosennych zawodów tej rangi uniemożliwił koronawirus, a wciąż nie ma przecież pewności, czy te jesienne także dojdą do skutku. Być może rok 2020 będzie więc pierwszym w historii bez najważniejszej imprezy w kalendarzu – oczywiście biorąc pod uwagę jedynie okres od jej zainicjowania. Te wyjątkowe okoliczności zdają się jedynie podkreślać wartość sukcesu, jaki 8 września 2019 osiągnęła duńska piątka.
W momencie podnoszenia pucharu na scenie w stolicy Niemiec podopieczni Danny'ego "zonica" Sørensena nie mogli oczywiście przypuszczać, że tytuł mistrzów Counter-Strike'a będzie w ich rękach tak długo i to bez konieczności obrony tegoż wyróżnienia. Niemniej powodów do celebracji było na pewno sporo, zaczynając od tego najbardziej lakonicznego, czyli urodzin Nicolaia "dev1ce'a" Reedtza. Kończący wówczas 24 lata zawodnik tego samego wieczoru został także MVP turnieju, po raz drugi w swojej karierze na turnieju najwyższej rangi. Rating na poziomie 1,26 zwalał z nóg każdego obserwatora sceny CS:GO.
Sukcesy indywidualne Duńczyków musiały rzecz jasna iść w parze z tymi drużynowymi. Bo, że sukces Astralis w Berlinie nie był tylko efektem pracy dev1ce'a, raczej nikt nie miał wątpliwości. I choć przez cały turniej, a w szczególności w trakcie fazy pucharowej, działy się zwariowane rzeczy, to skandynawscy gracze byli jakby obok tego wszystkiego. Nie zważali, że już w ćwierćfinale rozgrywek trafili na Team Liquid będący przecież blisko swojej szczytowej formy, oni po prostu wychodzili na serwer i robili swoje – bezstronnym fanom odbierając emocje, a przeciwnikom nadzieje na powodzenie. Jakiego końcowego rozstrzygnięcia mieliśmy się bowiem spodziewać, gdy główny pretendent do zrzucenia Astralis z tronu w całej serii BO3 zgarnął tylko 21 rund? No cóż, po rozprawieniu się z przedstawicielami sceny północnoamerykańskiej pozostała już tylko prosta droga do triumfu. Nie zagroziło ani na moment NRG Esports, które w Berlinie grało naprawdę świetnie, bez żadnego podjazdu była też rewelacja imprezy, AVANGAR. Stało się więc nieuniknione i po jednym z najbardziej jednostronnych finałów w majorowej historii, fani duńskiego składu mogli otworzyć szampany.
Oczywiście, na poziom widowiskowości tegoż finału mieliśmy prawo narzekać – w końcu gdy naprzeciw siebie stają potencjalnie dwa najlepsze zespoły globu, liczymy na prawdziwy ogień. 16:6 i 16:5 to rozstrzygnięcia w najmniejszym stopniu nieprzypominające kilku poprzednich pojedynków o złoto, gdy do wyłonienia mistrza potrzebne były nie tylko trzy mapy, ale i dogrywki na nich. Ale w triumfie Astralis było coś wyjątkowego. Historia gry napisała się na naszych oczach. Skandynawowie dołożyli bowiem do swojej kolekcji czwarty puchar, stając się samodzielnym liderem w rankingu mistrzowskich tytułów na Majorach. Co więcej, była to przecież trzecia z rzędu tego typu impreza wygrana przez dominatorów ze Starego Kontynentu – także i w tej statystyce Andreas "Xyp9x" Højsleth i kompani nie mają sobie równych. Nawet Fnatic w swojej złotej erze nie potrafiło na tak długi czas wziąć w swoje rządy światowego Counter-Strike'a.
Szkoda tylko, że wszystkie te obrazki są dla nas obecnie jedynie wspomnieniem. Nie ma lanów, nie ma szalejących trybun, nie ma kilogramów konfetti wysypanych na scenę tuż po podniesieniu okazałego pucharu przez nowych mistrzów globu. I jakże chciałoby się obejrzeć już kolejnego Majora... choćby nawet Astralis znów miało go wygrać.