Rozpoczęła się druga połowa lipca, tak więc jest to doskonały czas, by udać się na wakacyjną podróż celem odpoczynku od codzienności. Już wkrótce podobnej przyjemności dostąpią także gracze Counter-Strike'a z całego świata, wszakże przed przerwą w kalendarzu widnieją już tylko jedne zawody – berlińskie Minory. Na tej imprezie zabranie jednak Polaków, co oznacza, że rodzimi zawodnicy mogą już pakować walizki i przygotowywać kremy do opalania.

Przedwczesne wakacje dla polskich ekip to jednak zdecydowanie nie powód do dumy. Drugi raz z rzędu na ostatnim etapie kwalifikacji do Majora nie zobaczymy żadnej formacji z naszej ojczyzny, co bez wątpienia jest wynikiem katastrofalnym, biorąc pod uwagę jak dobrych zawodników mamy w naszym kraju i jak znakomite warunki zapewniają im organizacje. Pożegnanie się z majorowymi marzeniami nastąpiło w tym roku wyjątkowo drastycznie i bez wątpienia pozostawiło po sobie bardzo wyraźne piętno na końcowej ocenie dla Polaków za ten sezon. Dość powiedzieć, że w zamkniętych eliminacjach do Minora zobaczyliśmy w czerwcu jedynie Virtus.pro, a dla przykładu w grudniu polskich ekip na tym etapie było cztery.

Jako naród dawno temu nauczyliśmy się jednak cieszyć nawet z najmniejszych sukcesów, nagłaśniać je i traktować jako dobry prognostyk na przyszłość. Podobnie było i tym razem. W niedługim czasie promyk słońca przebił się przez okna polskiej sceny za sprawą nie najgorszych wyników Virtus.pro oraz Aristocracy w turniejach międzynarodowych. Od sytuacji idealnej było oczywiście jeszcze daleko jak od Cheetaway do Syracuse, ale niewątpliwie COŚ ruszyło. A to było arcyważne w sytuacji, gdy jedynym podwórkiem, które podbijały polskie drużyny, było... podwórko krajowe.

Mieszane uczucia pozostały we mnie po finałach Good Game League w Poznaniu. Z jednej strony półfinał w wykonaniu Virtus.pro, który zdecydowanie nie był szczytem możliwości zespołu Janusza "Snaxa" Pogorzelskiego, z drugiej rozczarowanie ze strony Aristocracy, która wyraźnie spuściła z tonu po kilku naprawdę udanych tygodniach. I nie można powiedzieć, że wynik naszych rodaków jest jakąś niespodzianką – zdążyliśmy już przywyknąć do tego, że jesteśmy konkurencyjni dla formacji zajmujących pozycje gdzieś u skraju czołowej 30 rankingu HLTV, a nie dla tych, które są lub pretendują do najlepszej dziesiątki czy piętnastki. Mimo wszystko w końcu trzeba zrobić ten przełomowy krok, który pozwoli na dobre zameldować się w czołówce.

Gorzkim podsumowaniem pracy zespołów znad Wisły w mijającym półroczu jest ranking HLTV, w którym no cóż... nie brylujemy. Okazuje się, że sklasyfikowane na 30. miejscu Virtus.pro jest jedynym zespołem zasilanym przez więcej niż jednego Polaka w top 30. Podobnego problemu nie mają chociażby Duńczycy, bo ci reprezentowani są w tym gronie przez pięć formacji, przy czym najsłabsza z nich piastuje 19. lokatę. Z czego bierze się aż tak ogromna dysproporcja? Ciężko jednoznacznie stwierdzić, ale zdaje się, że nie bez winy są same organizacje, które co rusz decydują się na zmiany personalne. Trzeba bowiem przyznać, że w ciągu obecnego sezonu na polskiej scenie wydarzyło się tyle, że spokojnie można byłoby obdzielić te ruchy na dobre kilka lat.

I w zasadzie ten sezon dla Polaków skończył się tak, jak i się zaczął – pełen niewiadomych, braku stabilności, ale ciągle z nadziejami na lepsze jutro.


To kolejny felieton z cyklu Zdaniem Suskiego. Wszystkie dotychczasowe możecie znaleźć pod tym linkiem. Następne ukazywać będą się cyklicznie co tydzień, w każdy wtorek.

Śledź autora na Twitterze – Adam Suski