Usiądźcie wygodnie, puśćcie jakąś spokojną muzykę, pociągnijcie łyk ciepłej malinowej herbaty, po czym zamknijcie oczy i się zrelaksujcie. Już? A teraz przypomnijcie sobie te piękne czasy, gdy z zapartym tchem śledziliśmy esportowe zmagania dlatego, że dotyczyły bezpośrednio nas, Polaków. Mieliśmy czyją grą się emocjonować i za kogo trzymać kciuki. Mieliśmy Virtus.pro, czyli bezapelacyjnie jedną z najmocniejszych formacji lat 2014-2016, która pod pewnymi względami wyprzedzała swoje czasy i wpłynęła na zdefiniowanie Counter-Strike'a, jakiego znamy dziś. Niestety o VP możemy mówić już tylko w czasie przeszłym, a wraz z rozpadem Złotej Piątki 2.0, która triumfowała w 2014 roku na IEM-ie w Katowicach, skończyły się dobre lata dla polskiego CS-a. Gdzie szukać pocieszenia a w tej godnej pożałowania sytuacji. Może wśród... Szwedów?

Oni akurat powinni zrozumieć to, co czujemy. Wystarczy wspomnieć, że podczas sześciu pierwszych Majorów przynajmniej jeden zespół ze Szwecji docierał do finału – a trzykrotnie były to dwa zespoły. Ninjas in Pyjams oraz Fnatic. W pierwszych latach istnienia wersji Global Offensive niemalże synonimy potęgi, które wymieniały się między sobą trofeami, prowadząc jednocześnie korespondencyjny pojedynek polegający na prężeniu muskułów. W tamtym czasie to właśnie Skandynawia uważana była za kolebkę CS:GO. Tam talenty miały rodzić się na niemal każdym roku i stanowić niewyczerpane źródło na przyszłość. Bo przecież przyszłość malowała się tylko w kolorowych, głównie w złotych barwach. To znaczy, tak się wszystkim wydawało. Problem w tym, że lata mijały, gra rozwijała się, a wraz z nią rozwijały się taktyki. Pewne zachowania przestawały być efektywne, pewne zagrywki traciły na świeżości. I to właśnie w tym wszystkim Szwecja, podobnie jak Polska, gdzieś się pogubiła. W odpowiednim momencie nikt nie próbował wsiąść do coraz bardziej rozpędzającego się pociągu, bo Fnatic i NiP bardzo długo wzbraniały się przed jakimikolwiek zmianami. Skądś to znamy, prawda?

Efekty są opłakane, chociaż ktoś może powiedzieć, że trudno zestawiać ze sobą Polskę i Szwecję. I jestem w stanie się zgodzić, bo Szwecja wypada przy nas o wiele bardziej blado. My mieliśmy tylko Virtusów, którzy faktycznie byli w czołówce, faktycznie prezentowali kilka rewolucyjnych wówczas zagrywek, ale nigdy nie byli dominatorami. Nie było okresu, w którym uznalibyśmy VP za najlepszy zespół świata, który o lata świetlne odjechał innym. A tak właśnie było najpierw z NiP-em, a potem z Fnatic. Dwie ekipy o ogromnej renomie, którym dziś pozostała już tylko owa renoma. Szwecja jako kraj zanotowała ogromny zjazd i dziś nikt już nie wlicza tamtejszych zespołów do grona faworytów żadnych bardziej prestiżowych turniejów. Miejsce w play-offach? Pewnie tak. Może nawet od wielkiego dzwonu awans do półfinału, ale to byłoby na tyle. Zdecydowanie za mało, jak na państwo, które swego czasu rozstawiało po kątach innym i dyktowało im, jak powinno się grać. Tam też pozostały już tylko piękne wspomnienia i na dobrą sprawę niewiele więcej.

Nasza scena to obecnie wielki plac budowy, który wraz z rozpadem starego składu Virtus.pro zamienił się w wielki bajzel. Na ten moment praktycznie każdy zespół szuka swojej tożsamości, próbując stworzyć coś, co przetrwa dłużej niż pół roku. Plus w tym taki, że w końcu nieco zaprzestano żonglowania ciągle tymi samymi nazwiskami i postawiono na kilka świeżych twarzy, które niezauważone przez wielu czekały na swoją szansę. To, że na razie niewiele z tego wynika, to zupełnie inna sprawa. Szwedzi z kolei dopiero zaczynają rewolucję. Poprzednie działania nie dały rezultatów, a kroki podejmowane przez Ninjas in Pyjamas i Fnatic więcej psuły, niż naprawiały. Dlatego też ten drugi zespół dopiero co wysłał na ławkę dwóch zawodników, a i w tym pierwszym wiele się może wydarzyć w przypadku rozczarowującego występu na Majorze.

I jeżeli faktycznie obie największe drużyny w Szwecji w tym samym czasie zdecydują się na poważniejszą przebudowę, to jest szansa, że kraj ten wyda wreszcie na świat jakiekolwiek nowe talenty. Bo nie ma co czerpać z innych drużyn – dość powiedzieć, że poza wspomnianą wyżej dwójką w top 40 znajdują się jeszcze tylko dwie ekipy złożone w większości ze Szwedów, jednak składają się one z zawodników, którzy w większości mieli już kiedyś swoją szansę i jej nie wykorzystali – nie chcemy przecież znowu oglądać kopiących się po czole drakenów, disco doplanów i innych dennisów. To odpowiedni moment, by sięgnąć nieco niżej, może zajrzeć do FPL-a i stamtąd wyłuskać kogoś, kto mógłby stać się nowym olofmeisterem, nowym f0restem albo po prostu nowym sobą. To tak naprawdę jedyna szansa, by podjąć realną próbę powrotu na szczyt, co w Polsce zaczęto powoli rozumieć. I w Szwecji pewnie też tak będzie – jeśli nie teraz, to za kilka miesięcy, gdy przyjdą kolejne rozczarowania.

A zanim to nastąpi, łączmy się w tym polsko-szwedzkim bólu i powspominajmy dawne czasy, jak to kiedyś Fnatic, Ninjas in Pyjamas oraz Virtus.pro były na szczycie i wspólnie biły się o najważniejsze laury. A potem pociągnijmy kolejny łyk ciepłej malinowej herbaty.

Śledź autora na Twitterze – Maciej Petryszyn