Podważanie prestiżu Worlds wśród fanów profesjonalnych rozgrywek League of Legends mogłoby zostać uznane za czystą herezję. Rozgrywane nieprzerwanie od dziewięciu lat mistrzostwa świata skupiają na sobie wzrok wszystkich entuzjastów LoL-a. Jednak prestiż ten nie wziął się z niczego. Każdego roku począwszy od 2011 byliśmy świadkami nowego widowiska, z jednej strony zupełnie innego niż poprzednia edycja Worlds, a z drugiej posiadającego otoczkę tego najważniejszego w danym sezonie. Dzisiaj prześledzimy raz jeszcze tę drogę – od malutkich rozgrywek po mistrzostwa przez duże M.

Mały początek czegoś wielkiego

Czerwiec roku Pańskiego 2011. Osiem najlepszych drużyn z czterech regionów przyjeżdża do szwedzkiego Jönköping, gdzie wówczas odbywało się DreamHack Summer 2011, aby powalczyć o nagrody z puli 100 tysięcy dolarów. Nim zaczniecie tarzać się ze śmiechu przez rozmiary owej puli, pamiętajcie, że wtedy mało która dyscyplina esportowa gwarantowała ogromne pieniądze do wygrania. Ba, spośród wszystkich turniejów na DHS11 to właśnie uczestnicy mistrzostw League of Legends stanęli przed szansą wyjazdu ze Szwecji z największą zdobyczą pieniężną.

Zostawmy już pieniądze i skoncentrujmy się na samej grze albo raczej – na graczach. Podobnie jak sam turniej, na który przyjechali, tak i oni dotychczas nie byli znani praktycznie nikomu. sOAZ, YellOwStaR, Reginald czy nawet xPeke – wówczas były tylko jednymi z wielu pseudonimów. To właśnie tu gracze postawili pierwszy krok w swoich esportowych karierach. Wśród nich był również nasz rodak – Maciej "Shushei" Ratuszniak, reprezentujący razem z m.in. Enrique "xPeke" Cedeño barwy Fnatic.MSI.

Pomarańczowo-czarni byli jedną z trzech drużyn reprezentujących Europę razem z against All authority i Team GAMED.DE. Do walki włączyły się również drużyny z Ameryki Północnej – Team SoloMid, CLG i Epik Gamer, a stawkę dopełniły zakwalifikowane z Azji Xan i Pacific eSports. Jak już zapewne spostrzegliście, aż trzy drużyny w dalszym ciągu możemy oglądać w czołowych europejskich i północnoamerykańskich rozgrywkach, a ich barwy reprezentowali wówczas zawodnicy teraz określani mianem legend.

Tuż po starcie turnieju szybko okazało się, że ani ekipa z Singapuru, ani Filipińczycy nie są w stanie stawić czoła formacjom z zachodu i turniej przybrał postać swego rodzaju Rift Rivals: NA x EU. W fazie grupowej co prawda lepiej wypadła reprezentacja Ameryki Północnej, ale już po pierwszej fazie play-offów w stawce pozostały po dwie ekipy z różnych stron Atlantyku. W półfinałach drabinki wygranych Europejczycy raz jeszcze pokazali swoje silne strony i w kolejnym meczu tej części drabinki oglądaliśmy starcie Fnatic.MSI z aAa. W tym lepszy okazał się zespół Shusheia, ale wkrótce po tym obie drużyny spotkały się raz jeszcze – tym razem w wielkim finale. I choć aAa wygrało jeden pojedynek w serii, to drugi należał już do FNC.MSI, a dzięki przewadze wyniku (wynikającej z awansu z drabinki wygranych) w momencie eksplozji nexusa aAa było już pewne – Fnatic przejdzie do historii jako zwycięzca pierwszych mistrzostw świata w League of Legends.

fot. DreamHack/Daniel Marklund

Radość nie trwała jednak wiecznie. Ze wschodu marsz rozpoczęła armia równie głodnych zwycięstwa graczy. A gdy już zakosztowali tej słodyczy, nie wypuścili jej z rąk po dziś dzień.

Beast from the east

Zanim przejdziemy do samego przebiegu Worlds 2012, od razu wspomnijmy o puli nagród. Tym razem wygrana za zwycięstwo w finale wynosiła nie 50 tysięcy, ale okrągły milion dolarów. Łatwo policzyć, że to równo dwadzieścia razy więcej. Podobnie sprawa ma się z całą pulą nagród – ta ze stu tysięcy wzrosła do dwóch milionów. Różnicę między tymi liczbami dobrze obrazuje fakt, że drużyny, które przygodę z drugim sezonem Worlds zakończyły na ostatniej lokacie, zgarnęły taką samą kwotę, co wicemistrz pierwszego sezonu.

Do walki o te niemałe pieniądze stanęło łącznie dwanaście formacji – po trzy z Europy i Ameryki Północnej, po dwie z Chin i Korei oraz po jednej z południowo-wschodniej Azji i regionu Tajwanu/Hongkongu/Makau. Ogromnym zaskoczeniem była absencja mistrzów pierwszego sezonu na liście uczestników, ale to oznaczało również, że triumf odniesie zupełnie nowa formacja.

Zmianie uległ również sam format rozgrywek. Tym razem cztery najlepsze drużyny z każdego z regionów otrzymały bezpośrednią przepustkę do play-offów. Wyjątkiem było reprezentujące Koreę Azubu Frost, które na drodze losowania musiało pogodzić się z przymusem gry jeszcze w fazie grupowej. Szybko jednak okazało się, że fani AZF nie mają powodów do niepokoju – zespół Honga "MadLife'a" Min-giego nie odniósł ani jednej porażki i pewnie awansował do fazy pucharowej.

Znacznie mniej miła niespodzianka czekała na fanów Ameryki Północnej. Żaden z trzech reprezentantów NA nie był w stanie sprostać sile ze wschodu i nawet szczęśliwy w losowaniu TSM musiał szybko pogodzić się eliminacją, przegrywając w ćwierćfinale właśnie z Azubu Frost. Jako druga z Worlds pożegnała się reprezentacja Chin, nie dając rady drużynom ze Starego Kontynentu. Radość europejskich fanów nie trwała długo – po emocjonujących półfinałach Moscow Five i CLG Europe zostały wyeliminowane z MŚ. Do finału i walki o milion dolarów stanęły Azubu Frost oraz Taipei Assasins.

Pieniądze to nie była jedyna nagroda, jaka czekała na zwycięzców finału. Po raz pierwszy w historii Worlds na arenie zagościło ogromne trofeum z elementami srebra, złota oraz niebieskiego szkła imitującego szafir. Wtedy też otrzymało swoją nazwę, znaną po dziś dzień – Puchar Przywoływacza.

Zgromadzeni już nie w malutkiej auli, a mogącym pomieścić ponad dziesięć tysięcy osób Galen Center fani nie kryli zachwytu na widok tego pucharu, a uczestnicy finału wiedzieli, że stawka jest jeszcze większa. Po czterech starciach w serii lepsi okazali się Taipei Assasins i to oni dostąpili zaszczytu uniesienia tego trofeum jako pierwsi.

Narodziny legendy

Trzeci sezon nie był może aż tak przełomowy, jak drugi, ale doszło do kilku zmian w formacie. Jedna z nich miała kluczowe znaczenie w ostatecznym rozrachunku, lecz o niej za chwilę. Tym razem udział wzięły o dwie formacje więcej, niż w drugim sezonie – jedną z nich był zwycięzca międzynarodowego turnieju Dzikiej Karty, drugą zaś kolejny reprezentant Korei Południowej. To za sprawą zwycięstwa właśnie koreańskiej drużyny podczas pierwszego turnieju z cyklu All-Star. I ta nowość była kluczowa, bo trzecią drużyną zakwalifikowaną na Worlds było… SK telecom T1.

Drużyna ta nie odniosła ani jednego triumfu na arenie międzynarodowej, a mimo to podczas turnieju była uważana za jednego z głównych faworytów do mistrzostwa. Za tym przemawiała między innymi wygrana podczas Champions Korea Summer oraz obecność zawodnika co prawda debiutującego w międzynarodowym turnieju, ale który już dał się poznać szerszej publiczności. A mowa oczywiście o Lee "Fakerze" Sang-hyeoku.

Podopieczni koreańskiego giganta telekomunikacyjnego nie zamierzali zwlekać z udowodnieniem swojej wartości. W grupie z trzema wicemistrzami czołowych lig i mistrzem International Wild Card Tournament tylko chińskie Oh My God było w stanie urwać punkt SK telecom T1. Pierwszym wyzwaniem ekipy z Korei w play-offach było Gama Bears… o ile niedźwiedzie z Tajwanu możemy nazwać jakimkolwiek wyzwaniem dla SKT. Znacznie więcej problemu sprawiło NaJin Black Sword, czyli pierwszy reprezentant Korei. Faker i spółka dwa razy musieli wyrównywać rezultat serii, ale w decydującym starciu byli już nie do zatrzymania.

Mimo to przebieg tego półfinału pokazał, że SK telecom T1 wcale nie jest nie do pokonania. Mało tego, podczas transmisji profesjonalni gracze byli jednogłośni przy wyborze triumfatora trzeciego sezonu, wskazując Royal Club jako lepszą formację. Część z nich zapewne żałowała swojego wyboru już po pierwszej potyczce w serii, a ci, którzy twardo trzymali się swojej pierwotnej decyzji, musieli przyjąć jeszcze dwa ciosy. W każdej z gier to SKT było stroną dominującą i po raz pierwszy byliśmy świadkami finału zakończonego czystym sweepem jednej ze stron.

fot. Riot Games

To był pierwszy krok w kierunku dominacji Korei na scenie League of Legends. Pierwszy i zdecydowanie nie ostatni.

Korea po raz drugi

Po pewnym zwycięstwie SK telecom T1 w finale trzeciego sezonu wydawało się, że klątwa dotycząca absencji mistrzów wreszcie zostanie przerwana. Nikt nie przypuszczał, że koreański super skład może być zatrzymany przez jakikolwiek zespół. Nikt nie spodziewał się wówczas siły drużyn spod szyldu Samsunga. Jedna z nich, Samsung White (wcześniej Samsung Ozone), okazała się istnym nemezis SKT. Najpierw pozbawiła zespół Fakera jakichkolwiek punktów w dwóch splitach koreańskich rozgrywek, a następnie wygrywając dogrywkę zepchnęła go do Regional Qualifier. Choć SK telecom T1 było o jedno BO5 od awansu na Worlds, szansę obrońców tytułu przekreśliło na dobre NaJin White Shield. I tym samym po raz trzeci z rzędu mistrzowie świata nie mieli nawet okazji, aby obronić tytuł.

Brak SKT nie oznaczał bynajmniej spojrzenia na koreańską scenę jako jedną ze słabszych. Mało tego, to właśnie drużyny z rozgrywek organizowanych przez OGN były najczęściej wymieniane w gronie faworytów, ze szczególnym uwzględnieniem Samsung Blue i Samsung White. NaJin White Shield mimo zwycięstwa w Regional Finals nie wydawało się taką potęgą, jak dwie inne drużyny, co wcale nie oznacza, że było z góry skazywane na porażkę.

Nim przejdziemy do przebiegu fazy grupowej, wspomnijmy jeszcze słowem o zmianach w formacie. Po raz pierwszy od roku 2011 żadna z drużyn nie miała zapewnionego awansu bezpośrednio do play-offów. Każdy z szesnastu uczestników musiał udowodnić swoją wartość najpierw przez fazę grupową. A właśnie – szesnastu uczestników. Riot postanowił do grona walczących drużyn dodać kolejną formację z Chin oraz rozdzielić zespoły dzikiej karty na dwa regiony i zwycięzców każdego z nich uhonorować szansą gry wśród najlepszych ekip na świecie.

To nie była jedyna nowość w porównaniu z poprzednimi edycjami. Kolejny piękny rozdział mistrzostw świata został zapoczątkowany w roku 2014, a mowa tu o oficjalnej piosence na Worlds. I już pierwszy swego rodzaju hymn okazał się strzałem w dziesiątkę. Warriors, przygotowane przez Imagine Dragons, wzniosło turniej wieńczący sezon na jeszcze wyższy poziom. Po dziś dzień to właśnie ten utwór uważany jest za najbardziej oddający emocje Worlds.

Faza grupowa odbyła się w zasadzie zgodnie z oczekiwaniami, choć trzeba przyznać, że fani EU LCS nie mają najlepszych wspomnień właśnie z tą edycją MŚ. Wszystkie trzy formacje ze Starego Kontynentu zostały wyeliminowane już podczas pierwszego etapu zmagań, a czołową ósemkę stanowiła w większości potęga wschodu. Jedyną ostoją zachodniej sceny były drużyny z NA LCS, ale w pojedynkach z drużynami Samsunga nie miały większych szans. Po drugiej stronie drabinki triumfowały natomiast zespoły z Chin, co oznaczało, że niezależnie od przebiegu półfinału czekał nas chińsko-koreański finał.

To było najlepsze zwieńczenie całego turnieju. O ile w trzecim sezonie mogliśmy jeszcze wierzyć w sukces każdego z uczestników, tak w listopadzie 2014 roku nie było już wątpliwości – wschodnia scena League of Legends była tą lepszą. Pozostało tylko jedno pytanie; czy Puchar Przywoływacza pozostanie w Korei Południowej, czy też Jian "Uzi" Zi-Hao po dotkliwej porażce sprzed roku tym razem zatriumfuje. Odpowiedź przyszła szybko i niestety nie była zbyt szczęśliwa dla chińskiego marksmana. Uzi po raz kolejny musiał zaznać goryczy porażki w finale Worlds, a SSW utrzymało Koreę na piedestale najlepszego regionu.

Odrodzenie króla

Worlds 2014 było dotychczas największym wydarzeniem zorganizowanym przez Riot Games i nie było co do tego żadnych wątpliwości. Nic więc dziwnego, że w kolejnej edycji nie zobaczyliśmy już żadnych zmian związanych z samym formatem rozgrywek. Jeszcze jedna rzecz pozostała niezmieniona – klątwa mistrzów świata. Tym razem jednak jej przyczyn możemy szukać w rozpadzie mistrzowskiego składu Samsung White, a nawet połączone siły koreańskiego potentata technologicznego pod nazwą Samsung Galaxy nie wystarczyły do awansu na MŚ.

Zgoła inaczej wyglądała sytuacja SK telecom T1 – fuzja drużyn S i K utworzyła skład najeżony gwiazdami, a midlaner tego zespołu był głodny sukcesu bardziej niż kiedykolwiek. Kiedy więc SKT zapewniło sobie awans na Worlds, nie trzeba było długo czekać, aby wskazać murowanego faworyta do zwycięstwa.

Już faza grupowa pokazała, że fani stawiający na SKT nie byli w błędzie. Zespół Fakera jako jedyny nie przegrał ani jednej potyczki w swoim zestawieniu i wcale nie zamierzał pożegnać się ze statusem niezwyciężonego tak łatwo. Dzięki szczęśliwemu losowaniu drabinki SKT na swojej drodze do finału otrzymało ahq e-Sports Club oraz zwycięzcę meczu Flash Wolves z Origen. W żadnym z obu meczów również nie przegrało ani razu. Niemal perfekcyjny sprint do finału zaliczyła również druga ekipa z Korei, KOO Tigers.

Oba półfinały zakończyły się w ekspresowym wręcz tempie… co z pewnością nie było najmilszym widowiskiem dla większości fanów zgromadzonych w Brussels Expo. Stolica Belgii była cmentarzem dla dwóch ówczesnych potęg Starego Kontynentu w postaci Origen i Fnatic. Zwłaszcza w meczu z udziałem pomarańczowo-czarnych entuzjaści EU LCS mogli liczyć na zwycięstwo, mając w pamięci ich perfekcyjny bilans podczas fazy zasadniczej i przekonującą wygraną z EDward Gaming. Ówczesne Fnatic było co najmniej jedną z najlepszych drużyn, jakie kiedykolwiek grały w EU LCS, ale to nie wystarczyło, aby zatrzymać koreański pociąg.

fot. Riot Games

Fani Europy musieli jednak przełknąć gorzką pigułkę, by w pełni delektować się finałem, jaki – biorąc pod uwagę dominację Korei – byłby najmniej jednostronny w tych okolicznościach. I po części faktycznie taki był, bo choć SK telecom T1 wygrało dwie pierwsze potyczki, to w trzeciej musiało uznać wyższość KOO Tigers. Seria zwycięstw SKT na Summoner's Rift podczas tych Worlds zakończyła się na czternastu, ale co ważniejsze, wreszcie mogliśmy odnieść wrażenie, że ktoś będzie w stanie zatrzymać podopiecznych Kima "kkOmy" Jeong-gyuna. Wrażenie to szybko okazało się złudne – SK telecom T1 wygrało czwarte spotkanie i zapisało się w historii mistrzostw świata jako pierwsza drużyna z dwoma triumfami na tych zawodach.

Dwóch Polaków na przekór Korei

Dwukrotny triumf na mistrzostwach świata, niemal perfekcyjny bilans gier – co jeszcze mogłoby zrobić SK telecom T1, aby zdobyć uznanie fanów? Odpowiedź jest prosta – przełamać wiszącą nad drużynami klątwę. I 20 sierpnia roku 2016 klątwa faktycznie dobiegła końca. W finale letniej rundy LCK kt Rolster musiało uznać wyższość ROX Tigers, które dzięki zwycięstwu w tym meczu nie tylko zapewniło sobie pierwszy seed Korei, ale też zagwarantowało SKT bilet na Worlds jako zdobywca największej liczby CP. I tak po pięciu latach ekipa Fakera raz jeszcze zapisała się w historii MŚ.

Koniec tej klątwy z pewnością mógł być powodem do zadowolenia dla wszystkich fanów League of Legends, ale entuzjaści znad Wisły mieli w głowie ważniejszy aspekt, niż jakieś tam piętno. Po raz pierwszy od 2011 roku wreszcie doczekaliśmy się innego Polaka na Worlds – i to nie jednego, a dwóch. Podobnie jak SKT mogło cieszyć się z wygranej ROX Tigers, tak samo Marcin "Jankos" Jankowski, Oskar "Vander" Bogdan i pozostali gracze H2k-Gaming zostali wprawieni w ekstazę na wieść o zwycięstwie G2 Esports w finale EU LCS. To oznaczało, że oprócz Samurajów na Worlds pojedzie też H2K jako drugi seed Europy.

A stawka tych mistrzostw była jeszcze większa niż kiedykolwiek wcześniej. Riot Games podczas Worlds 2016 po raz pierwszy uruchomił crowdfunding puli nagród, dzięki czemu każdy gracz mógł dorzucić się do gigantycznej skarbonki rozbijanej dopiero po finale. I tak z ponad dwóch milionów dolarów zapewnionych przez organizatorów pula osiągnęła ostateczny rozmiar w wysokości pięciu milionów i siedemdziesięciu tysięcy dolarów. Patrząc na to z innej perspektywy – zwycięzca tej edycji otrzymał niespełna tę samą kwotę, która jeszcze rok temu stanowiła całość do podziału.

O ostatecznym rozmiarze puli dowiedzieliśmy się co prawda dopiero po półfinałach, ale jeszcze podczas fazy grupowej było pewne, że uczestnicy powalczą co najmniej o cztery miliony dolarów. Krok w kierunku największej części tej kwoty wykonały między innymi wszystkie trzy drużyny z Korei i H2k-Gaming, ku uciesze kibiców koreańskich i polskich. Jednak na ustach wszystkich była zupełnie inna formacja – Albus NoX Luna. Rosyjsko-ukraińska piątka była pierwszą formacją z dziką kartą, która wywalczyła sobie awans do play-offów. Mało tego, była o włos od pierwszego miejsca, ale w dogrywce musiała uznać wyższość ROX Tigers. Mimo to miejsce w fazie pucharowej i tak było nie lada osiągnięciem, a wypowiedź wspierającego ANX dało kolejny powód, aby kibicować właśnie tej drużynie.

Polacy nie mieli jednak dylematu, którą drużynę należy wspierać podczas ćwierćfinałów. Albus NoX Luna trafiło bowiem na H2K i mimo kilku przebłysków geniuszu ostatecznie musiało pogodzić się z eliminacją na tym etapie rozgrywek. To tylko podbudowało serca polskich fanów, bo kto mógł się spodziewać, że po powrocie po pięciu latach Polacy zdołają awansować aż do półfinału? Apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia, ale tym razem wielkiej uczty nie było. Samsung Galaxy odprawiło H2K z kwitkiem, pokonując zespół Jankosa i Vandera 3:0.

Druga połowa drabinki była bardziej ekscytująca. W ćwierćfinałach oglądaliśmy chińsko-koreańskie pojedynki, które podobnie jak w większości poprzednich edycji Worlds kończyły się wygraną Koreańczyków. To oznaczało, że dwie największe potęgi z LCK staną w szranki o miejsce w finale. Bój był niezwykle zacięty, a do jego rozstrzygnięcia potrzeba było aż pięciu potyczek. Ostatecznie zwycięstwo odniosło SK telecom T1, stając przed szansą na trzeci tytuł mistrza i jako pierwsza drużyna kiedykolwiek na obronę tytułu.

Jeśli jednak ktoś miał pokrzyżować plany SKT, to byłaby to drużyna Samsunga tak, jak dokonała tego w 2014 roku. Faworyt był natomiast jasny i był nim zespół Fakera. Dwie pierwsze potyczki zapowiadały faktycznie szybkie zwycięstwo SKT, ale SSG nie powiedziało ostatniego słowa. Park "Ruler" Jae-hyuk i kompani przebudzili się w odpowiednim momencie i zaserwowali nam widowisko godne wielkiego finału, sprowadzając bój do piątego starcia w serii. Na ostateczny cios zabrakło jednak sił i to SK telecom T1 wygrało finał.

fot. Riot Games

I wiem, że wspomniałem już o tym wcześniej, ale SKT po raz kolejny przeszło do historii. Można wręcz pokusić się o stwierdzenie, że tą historią się stało. Ta edycja Worlds pokazała jasno – jeśli chcesz myśleć o byciu najlepszą drużyną na świecie, musisz pokonać SKT.

Detronizacja

Wszystko ma swój koniec. Wielu wręcz życzyło sobie wpadki SK telecom T1, bo ileż można oglądać dominację jednej i tej samej drużyny. Jednak smędzenie nawet rzeszy ludzi to jeszcze nie powód, aby rezygnować z marzeń o trzecim mistrzostwie z rzędu. Tym razem zamiast radości oglądaliśmy wiele przelanych łez. Aczkolwiek zanim o nich wspomnimy, zakończmy pewien epizod.

Po sukcesie Albus NoX Luna w poprzedniej edycji było jasne dla Riot Games, że drużyny dotychczas określane mianem wildcardu zasługują na większe uznanie. I tak oto dobiegła końca era IWCQ, a zastąpiły ją play-iny. Worlds stanowiły teraz trzy etapy – owe play-iny, faza grupowa i faza pucharowa. Sęk w tym, że na dobrą sprawę zmiana formatu nie wynagradzała tyle dawnych drużyn dzikiej karty, a w największej mierze ekipy z południowo-wschodniej Azji. To one bowiem miały już zapewnione miejsce w fazie grupowej i do zgarnięcia pozostały co prawda cztery, ale najeżone zespołami z trzecich miejsc czołowych lig, wliczając tym razem LMS. Możemy jednak uznać, że eksperyment po części wypalił, to znaczy ostateczna lista uczestników fazy grupowej zawierała dwie drużyny z dawnego wildcardu.

Same play-iny były jednak tylko przystawką przed głównym turniejem. W tym nie zobaczyliśmy niestety ani jednego Polaka, więc nadwiślańscy fani regionalnych rozgrywek musieli rozszerzyć swój światopogląd do całej Europy. I o ile po pierwszym tygodniu tylko Misfits wydawało się spełnić nadzieje Starego Kontynentu, to już pierwszy dzień drugiego tygodnia pokazał ducha walki Fnatic. Mimo ostatniego miejsca w grupie na start piątego dnia fazy grupowej pomarańczowo-czarni wznieśli się na wyżyny umiejętności i wprawili fanów w ekstazę. Pamiętam, jak określiłem ten niewyobrażalny wręcz comeback mianem "cudu w Wuhan".

Podobnego osiągnięcia nie udało się już zdobyć G2 Esports. Choć Samurajowie mieli lepszy bilans niż Fnatic, a do tego udało im się wygrać pierwsze spotkanie drugiej rundy, to i tak ich szanse na awans przekreśliła porażka Fenerbahçe z Royal Never Give Up. I tak jak kryształ nad niebieskim nexusem w tym meczu został skruszony, tak samo serca fanów G2 uległy złamaniu. Jednak nie tylko kibice musieli przełknąć gorycz porażki. To samo tyczyło się zawodników G2. Kapitan Samurajów, Luka "Perkz" Perković jeszcze przed startem meczu z FB wiedział, że to będzie jego ostatni występ w tym roku i po raz kolejny nie będzie mu dane zawalczyć w play-offach MŚ. Wiedział i nie był w stanie powstrzymać łez.

Nic wówczas nie znaczyło ani czwarte mistrzostwo EU LCS z rzędu, ani wicemistrzostwo Mid-Season Invitational. G2 musiało pożegnać się z nadzieją na finał Worlds już w fazie grupowej. Również fani Europy musieli liczyć na lepsze jutro – dosłownie. W walce pozostało bowiem Misfits Gaming, które mimo przymusu gry w dogrywce zdołało dołączyć do grona ćwierćfinalistów, na nowo rozpalając serca fanów ze Starego Kontynentu.

Radość nie trwała jednak długo. Po niezwykle emocjonującym ćwierćfinale z SK telecom T1 Misfits pożegnało się z mistrzostwami świata, a wkrótce po tym los Królików podzieliło Fnatic. Ostatnia nadzieja zachodniej sceny leżała w Cloud9, ale ekipa z NA LCS również nie była w stanie sprostać wyzwaniu, jakie co roku stawiały drużyny ze wschodu. Po raz kolejny czekały nas chińsko-koreańskie pojedynki i po raz kolejny również górą w nich były formacje z LCK.

Jedno jednak nie dawało spokoju – faworyzowane SK telecom T1 w obu meczach play-offów musiało walczyć w pełnych seriach BO5, podczas gdy Samsung Galaxy przegrało tylko jedną potyczkę w play-offach na drodze do finału. To stawiało ogromny znak zapytania nad przebiegiem meczu decydującego o mistrzostwie. Biurko analityków było pewne tylko jednego – czeka nas pięć emocjonujących pojedynków, ale zdania dotyczące ich ostatecznego zwycięzcy były już podzielone.

Nim jednak dane nam było usłyszeć ich przedmeczowe predykcje, pojawił się zupełnie inny pretendent do tronu. I bynajmniej nie chodzi tu o zawodnika czy drużynę, ale utwór. Wspominając Worlds 2017 nie można przejść obojętnie wobec Legends Never Die w wykonaniu Against The Current, które poziomem wreszcie zbliżyło się do Warriors z 2014 roku. Które z tych wykonań było lepsze – pozostawiam indywidualnej ocenie. Faktem jest jednak, że ceremonia otwarcia finału w Chinach stała na niebywale wysokim poziomie, a hymn Mistrzostw Świata 2017 był wisienką na torcie.

Złośliwi mogliby powiedzieć, że ceremonia otwarcia, nawet jeśli nie trwała dłużej niż sam finał, to i tak była bardziej emocjonująca. Mniej złośliwi w postaci na przykład autora tego tekstu mogliby się doszukać w tym stwierdzeniu ziarnka prawdy. Mecz, który miał zakończyć się wynikiem 3:2 rozstrzygnął się już po trzech pojedynkach. Ku zaskoczeniu wielu Samsung Galaxy okazało się rywalem nie tylko godnym SK telecom T1, ale pod wieloma względami stojącym na znacznie wyższym poziomie. Tym razem to Ruler i koledzy mogli radować się z wygranej. Bardziej poruszające były natomiast łzy Fakera. Tak jak lokalne tytuły Perkza nic nie znaczyły w momencie eliminacji, tak samo trzy mistrzostwa globu były niczym więcej, jak tylko wspomnieniem w czterdziestej minucie ostatniej potyczki, kiedy to midlaner SKT został wyłapany na midzie, a jego drużyna chwilę po tym rozniesiona w pył.

fot. Riot Games

The gap has closed

Co może być gorsze niż porażka w finale? Porażka z tą samą drużyną w walce o miejsce na Worlds. W zasadzie nie z tą samą drużyną, bo skład znany wcześniej jako Samsung Galaxy trafił pod skrzydła Gen.G i to właśnie pod banderą tej organizacji rozpoczął walkę o miejsce na kolejnej edycji Worlds, która zakończyła się sukcesem.

Problem w tym, że awans na mistrzostwa świata był zarazem największym osiągnięciem Gen.G w tym roku. Po raz pierwszy od trzeciego sezonu Worlds reprezentant Korei nie zdołał przebrnąć przez fazę grupową. Mało tego – Gen.G zajęło w swoim zbiorze ostatnie miejsce, dając sobie radę tylko z Cloud9.

Blamaż obrońców tytułu był zwiastunem końca hegemonii Korei. Co prawda przeczyły temu sukcesy Afreeca Freecs i kt Rolster w fazie grupowej, ale to wcale nie czyni tak wczesnej eliminacji Gen.G mniej zaskakującą. Tym większa była uwaga fanów drużyn z pozostałych regionów – wliczając w to rzecz jasna Europę, a nawet samą Polskę.

Po raz pierwszy bowiem do walki o mistrzostwo świata stanęło aż trzech Polaków i to w dwóch różnych formacjach. Teoretycznie większa liczba drużyn z naszymi rodakami to większe szanse na triumf co najmniej jednej z nich, ale niestety do fazy pucharowej udało się awansować tylko jednej. Było nią G2 Esports, do którego przed startem sezonu dołączył Jankos. Z pomocą polskiego dżunglera Perkz wreszcie dopiął swego i zapewnił sobie miejsce w czołowej ósemce. Prawdziwy sukces był jednak dopiero przed G2.

Oprócz wspomnianego Gen.G oraz reprezentowanego przez Mateusza "Kikisa" Szkudlarka i Jakuba "Jactrolla" Skurzyńskiego Teamu Vitality, z szansami na podbój świata pożegnały się dwie formacje z Ameryki Północnej, jedyny reprezentant Wietnamu oraz wszystkie drużyny z LMS. Ostatnią kompletną reprezentacją pozostała ta z Państwa Środka, a mając w pamięci triumf Royal Never Give Up na Mid-Season Invitational, wizja, w której drużyna z LPL wreszcie zdobędzie tytuł mistrza świata, była coraz bliżej.

Do tego celu przybliżyło się jako pierwsze Invictus Gaming, które wyeliminowało kt Rolster. Tym samym chińscy fani byli w coraz większej euforii, a resztka nadziei koreańskich kibiców spoczywała w rękach Afreeca Freecs. Ekipa Lee "Kuro" Seo-haenga nie była jednak w stanie zwyciężyć Cloud9 i Korea musiała oddać tron innemu regionowi. Do drużyn pozostałych w walce dołączyły również dwie z Europy – Fnatic po wygranej z EDward Gaming i, co ważniejsze, G2 Esports po pokonaniu Royal Never Give Up. Nie dość, że samo spotkanie było niezwykle emocjonujące, to do tego zakończyło się zwycięstwem formacji Polaka, a z Worlds pożegnał się główny faworyt do mistrzostwa.

Mało dobrych wieści? To dorzućmy do tego fakt, że ekipy z EU LCS stanowiły połowę uczestników półfinałów play-offów, a zachodnia scena większość. Jak się jednak okazało, RNG było tylko przykrywką, a prawdziwą potęgą z Chin okazało się Invictus Gaming. Najpierw Song "Rookie" Eui-jin i kompani rozprawili się z G2, a następnie nie dali żadnych szans Fnatic w finale. Co prawda rok 2018 był przełomowy, bo po raz pierwszy od inauguracyjnego sezonu (czyli kiedy tak naprawdę lista uczestników była niezwykle uszczuplona) mieliśmy okazję obejrzeć ekipę z Europy w meczu o mistrzostwo, ale w kontekście jej porażki w rozstrzygającym pojedynku to raczej marne pocieszenie.

Powody do zadowolenia mieli natomiast chińscy fani. Wreszcie na głowach reprezentantów LPL zagościła korona i przez cały rok to właśnie rozgrywki Państwa Środka skupiły na sobie fanów, pragnących obejrzeć szczyt League of Legends. Ten teraz wywodzi się z Europy, tłumacząc słowa Davida "Phreaka" Turleya, ale Stary Kontynent wciąż czeka na sukces z pierwszego sezonu.

Czy się doczeka? Oczekiwania są wielkie, ale już wielokrotnie jedyne, co przychodziło z takimi oczekiwaniami, to jeszcze większe rozczarowanie. Nie ma więc co spieszyć się ze wskokiem na hypeowóz, a zamiast tego możemy delektować się League of Legends w wykonaniu ścisłej czołówki na świecie. A odpowiedzi na wszelkie nurtujące nas pytania przyjdą z czasem.


Pierwszy mecz fazy grupowej Worlds 2019 czeka nas w najbliższą sobotę o godzinie 13:00. Wówczas do walki staną Fnatic oraz SK telecom T1. Więcej informacji dotyczących tegorocznych mistrzostw świata w League of Legends znajdziecie w naszej relacji tekstowej: